24:23. Było Sobie Życie - 8 UKŁAD ODDECHOWY. 26:15. Było Sobie Życie - 24 Łańcuch pokarmowy. Bajkowo. 3:29. Bylo sobie zycie - Czołówka filmu. Isreal Guy. 26:23.
Dawno, dawno temu, stała pusta świątynia na odległej górze. Pewnego dnia zaszedł tam młody mnich. Widząc niezamieszkaną świątynię, wyczyścił ją dokładnie i osiadł w niej. Codziennie zgłębiał sutry, medytował i utrzymywał ją w dobrym stanie. Każdego dnia zbierał również wodę z rzeki u podnóża góry. To było proste życie w pokoju i na górzePewnego dnia przybył inny mnich. Był chudy i wysoki. Przeszedł długą drogę i był bardzo spragniony. Wszedł do świątyni i poprosił młodego mnicha o coś do picia. Gospodarz zaprowadził go do dużej beczki, wziął kielich zapełniwszy wcześniej wodą i podał mu. Wysoki mnich wypił wszystko za jednym razem. Jednak kielich nie wystarczył i wypił jeszcze kilka, zanim całkowicie zaspokoił pragnienie. Teraz młody mnich zajrzał do beczki. Wpadł we wściekłość, ponieważ prawie nie było wody. Przyniosłem wodę z daleka, powiedział wysokiemu mnichowi. Teraz, gdy wypiłeś tak dużo, musisz iść i przynieść dla mnie trochę, zażądał, przekazując mu kij i dwa wysokiego mnichaJego słowa zawstydziły chudego mnicha, który od razu podniósł wiadra. Zrobił kilka kroków, jednak odwrócił się i powiedział: Wziąłem tylko pół baryłki wody, dlaczego mam nosić dwa wiadra dla ciebie? To niesprawiedliwe. Nie pójdę – powiedział do młodego mnicha, a więc obaj mnisi wdali się w kłótnię i żaden z nich nie chciał ustąpić. Nie znaleźli rozwiązania, usiedli odwróceni do siebie plecami i zaczęli ostentacyjnie intonować powoli zachodziło. Minęło pół dnia, a mnisi i nie mieli wody do picia, chociaż obaj odczuwali pragnienie w tak gorący dzień. Wtedy młody mnich wpadł na pomysł. Chodźmy i przynieśmy ze sobą trochę wody razem. Wysoki mnich się zgodził. Podniósł drążek do noszenia i wiadro, ruszyli. Zaczekaj – powiedział młody mnich. Wbiegł do świątyni i wyszedł z linijką. Zmierzył ostrożnie drążek i zrobił znak pośrodku. Zawieźmy tutaj wiadro, abyśmy oboje nieśli ten sam ciężar. Obaj wyruszyli z wielką z warzywamiWysoki mnich także zamieszkał w świątyni. Każdego dnia obaj siedzieli obok siebie, by medytować i intonować sutry. Czyścili pomieszczenia i przynosili wodę razem. Zaczęli uprawiać kawałek ziemi, aby hodować warzywa. Równie dzieląc się wszelkimi pracami. Żyli ze sobą w dnia do świątyni przyszedł gruby mnich. Zmęczony i spragniony, przyszedł odpocząć i poprosić o wodę do picia. Po dotarciu do beczki zaczął pić jak ryba. W mgnieniu oka wypił całą wodę. Młody mnich i wysoki wpadli we wściekłość. Teraz, kiedy zużyłeś już wodę, musisz przynieść dla nas trochę – powiedzieli trzeciemu. Nie wydając ani jednego słowa, gruby mnich poszedł do rzeki i przyniósł z powrotem dwa wiadra wody. Jednak zmęczony i spragniony pracą, natychmiast wypił całą wodę, którą właśnie wlał do trzech mnichówMnisi spojrzeli na siebie, nie mając pojęcia, co dalej robić. Musisz znowu iść – młody mnich i szczupły powiedzieli grubemu. Nowy przybysz się nie zgodził Nie ma mowy! Nie jestem waszym wodnym dostawcą! Trójka popadła w kłótnię i na koniec nawet przestali na siebie patrzeć. Wkrótce miało zrobić się ciemno, a mimo to w beczce nie było ani kropli wody. Żaden z trójki nie poszedł po wodę, chociaż wszyscy byli dwa dni. Wszyscy trzej mnisi byli ogromnie spragnieni. O zmierzchu nagle rozległ się grzmot. Nadchodził deszcz! Rozradowani mnisi podnieśli miseczki, chochle i wiadra i wybiegli ze świątyni, mając nadzieję zebrać trochę deszczówki, aby zaspokoić swoje pragnienie. Ku ich rozczarowaniu silny wiatr podniósł się i rozgonił ciemne chmury. Nie spadła ani jedna na deszczZawiedzeni mnisi wrócili i usiedli w świątyni liżąc swoje popękane usta. Pragnienie powodowało zawroty głowy i pozbawiło ich energii do intonowania sutr. Nie mieli siły aby posprzątać salę modlitewną i pracować w ogródku. Nadeszła noc. Trzej mnisi siedzieli bezmyślnie wokół słabo oświetlonej lampy naftowej. Szczur zakradł się do ich pokoju. Ale żaden z nich nie zadał sobie trudu, by go odepchnąć. Szczur stał się bardziej odważny, ponieważ nie spotkał się z reakcją mnichów. Podskoczył w stronę lampy, gotów wykraść z niej odrobinę oliwy. Przypadkowo ją strącił i podpalił sukno, które zakrywało stół z kadzidłami. Ogromny ogień zaczął rozprzestrzeniać się po całej Ogień! Zaskoczeni mnisi rzucili się, by z nim walczyć. Ale w beczce nie było wody. Co mogli zrobić? Jedynym sposobem było sprowadzenie wody z rzeki u podnóża góry. Każdy podniósł wiadro i zbiegli po zboczu góry. Nikt nie śmiał być leniwy, nawet na sekundę. Widząc, że młody mnich biegł trochę wolniej, wysoki pomógł mu, przejmując jego ładunek, aby mogli poruszać się szybciej. Tymczasem gruby mnich niósł ze sobą dwa śmiechW końcu zgasili ogień, a świątynia została uratowana. Z trudem łapiąc oddech, trzej mnisi padli na ziemię. Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Podczas pożaru ich twarze poczerniały od dymu i teraz jedyne, co mogli zobaczyć, to mrugające oczy. Wypadek z pewnością nauczył ich czegoś nie będą już zaniedbywali swoich obowiązków. Codziennie intonowali sutry, siedzieli pogrążeni w medytacji, czyścili pokoje w świątyni i pracowali razem na działce pełnej warzyw. Byli pewni, że będą sobie wzajemnie pomagać i na zmianę przynosić wodę z rzeki. Od tego czasu beczułka zawsze była pełna Chodak霍达克 彼得 / Stronę CHINY to LUBIĘ stworzyłem z pasji do Chin, nowych technologii i dziennikarstwa. Dzięki temu już od 2013 r. udaje mi się prowadzić przestrzeń dla miłośników Państwa Środka. / Adres e-mail: @
W starożytnych Chinach cywilizacja rozwijała się w podobny sposób jak w Mezopotamii, Egipcie i dolinie Indusu. Ale podczas gdy te inne cywilizacje rosły obok siebie, znały się i prowadziły intensywną wymianę handlową, cywilizacja chińska rozwijała się niezależnie, z bardzo niewielkim wpływem kultur zachodnich…. Powracam do cyklu religie świata. Trochę mi to zajęło, ale lepiej późno niż wcale. :) Dzisiaj podzielę się z wami moją wiedzą odnośnie wierzeń, które mnie bardzo inspirują, a będą to wierzenia chińskie. Ze względu na długość, postanowiłam podzielić wpis na dwie części. Na drugą zapraszam już nie długo. Osoby zainteresowane buddyzmem, taoizmem i konfucjanizmem muszą niestety poczekać na osobne wpisy, ten jest bowiem poświęcony wierzeniom pierwotnym starożytnych Chińczyków. Niemniej jednak trudno jest oddzielić te wszystkie systemy filozoficzno-religijne, także o tych trzech systemach też pokrótce wspomnę. Chiny to fascynujący kraj, obszar trzydziestokrotnie większy od powierzchni Polski, który zamieszkuje prawie 2 miliardy ludzi, co stanowi to niemalże ¼ całej światowej populacji. Kraj o takim obszarze i z taką liczbą mieszkańców, nie może charakteryzować się ujednoliconym systemem wierzeń. Trudno byłoby również narzucić jedną religię tak olbrzymiej społeczności. Oczywiście na początku swego istnienia, państwo chińskie nie posiadało tak dużego terytorium jak w chwili obecnej, również liczba ludności była znacznie mniejsza. Każda prowincja miała swoje tradycje, praktyki religijne czy język. Niemniej jednak kultura chińska jest zwykle uogólniana, znana z rozbudowanej astrologii, konfucjanizmu, taoizmu, buddyzmu, hucznego Nowego Roku, który obchodzony jest na przełomie stycznia i lutego. Buddyzm Konfucjanizm Taoizm Chiny to kraj, który jako jeden z niewielu, posiada stare kroniki odnotowujące historię kraju od początku jego istnienia. Nie może się pochwalić tak starymi pismami jak chociażby Egipt, ale plasuje się na zdecydowanie wyższym miejscu niż np. Polska (jeśli chodzi o rozwój państwowości, języka, pisma czy myśli filozoficznej). Ilość kronik oraz bardzo bogata kultura powinna ułatwić badaczom religii zgłębianie wiedzy na temat pierwotnych wierzeń Chińczyków. Jednakże olbrzymi obszar tego kraju, znacznie utrudnia opis wierzeń pierwotnych. Początkowo poszukiwałam inspiracji w mitologii, ta jednak jest ściśle powiązana z taoizmem oraz przede wszystkim buddyzmem. Mówiąc o wierzeniach w Chinach, trudno jest pominąć kwestię tych trzech najważniejszych religii. Dlaczego? Otóż w kulturze chińskiej stanowią one w zasadzie jedną całość, co świetnie oddają przysłowia chińskie takie jak: „trzy religie w istocie jedną religią” „tak jak kwiat lotosu, jego liście i owocnia wyrastają ze wspólnego korzenia, tak samo trzy wielkie religie wywodzą się z tego samego źródła”. W pewnych momentach w historii Chin, to taoizm był religią narodową, z drugiej strony naukowcy zaznaczają, że konfucjanizm odegrał najważniejszą rolę w życiu Chińczyków. Jak to wygląda obecnie? Jeśli urodzi się dziecko, to ”wyświęcają je” kapłani taoistyczni, obrzędy ślubne odbywają się zgodnie z regułami konfucjanizmu, a pogrzeby buddyzmu. Oczywiście jednym z głównych problemów tych trzech wierzeń jest dokładne określenie ich istoty bycia religią (ale o tym kolejnym razem). Pomimo tego, że Chińczycy faktycznie prowadzili dość staranne kroniki, ograniczone one był tylko do terenów zajętych przez ówczesne władze, natomiast na terenach mniej ważnych, a które obecnie należą do terytorium Chin, nie spisywano wydarzeń i tradycji, wierzeń, kultury. W niektórych przypadkach można się tylko domyślać, że wyglądało to tak, jak w samym centrum kraju. Trudno jest więc dokładnie określić wierzenia poszczególnych prowincji. Podejście Chińczyków do religii znacznie różni się od tego, które mają Polacy. Chińczycy okazują się być znacznie bardziej praktycznym narodem, który nie przywiązuje wagi do ortodoksji religijnej. Nie bierze wszystkiego co podają mu na tacy, lecz po prostu adaptują te kwestie, które wydają się odpowiednie i sprzyjają moralności. Nie przejmowali się zagadnieniami dogmatycznymi i teologicznymi. Liczyła się tylko tak zwana efektywność etyczna, czyli np. dobro rodziny, społeczeństwa i państwa. W związku z tym możliwe jest w Chinach jednoczesne istnienie kilku religii oraz ateizmu. I tak np. z danych z 2008 roku wynika, że ponad 50% społeczeństwa to ateiści lub agnostycy. W chwili obecnej trzy najważniejsze religie (filozofie) przemieszały się, w wyniku czego w Kraju Środka zapanował chaos synkretyczny, zawierający również elementy od dawna obecne w wierzeniach chińczyków. Jakie? od zawsze świat, czyli człowiek i przyroda stanowią jedną całość; brak wymiar nadprzyrodzonego; wszelkie duchy i bóstwa mają charakter immanentny, czyli nieodzownie związany z naturą; w świecie działają dwie siły energetyczne dodatni Jang i ujemny Ing. Czyli dwa przeciwstawne elementy równocześnie stanowiące całość. Jang – niebo, mężczyzna, aktywność, dominacja, twardość, czystość, jasność In – ziemia, kobieta, bierność, uległość i wiele innych. Już w 8 stuleciu czyli zanim wykształcił się taoizm czy konfucjanizm, walka tych dwóch pierwiastków uważana była za źródło wszelkich zmian na świecie. Wiara w Jang i In bardzo wpłynęła na życie Chińczyków, od zarania dziejów wierzą oni, że ich ruchy i zmiany wynikają ze sprzeczności, że wszystkie działania, zmiany prowadzą do równowagi. Należy więc unikać przesady, zachować umiar i cierpliwość. Skoro jesteśmy przy In i Jang, należy poruszyć kolejną ważna kwestię, a w zasadzie dzieło, czyli Yijing – Księgę przemian. Dla Chińczyków jest czymś więcej niż Iliadą dla Greków, jest w zasadzie jak Biblia dla Chrześcijan. Yijing – to najstarsza księga mądrości Chińczyków. Do dziś stanowi swego rodzaju przewodnik w życiu codziennym, służy jako księga wróżbiarska, księga porad. Jest głównym odniesieniem i wyznacznikiem podejścia do życia i moralności Chińczyków niezależnie od wiary czy przekonań. Księga ta, jest również podstawą dla taoizmu i konfucjanizmu. Księga była i jest używana do wróżb, które w starożytnych Chinach pełniły wyjątkową rolę przy sprawowaniu władzy, organizowaniu ceremonii, wypraw wojennych itd. W Chinach nie było nigdy Boga samego w sobie, jednakże w przedhistorycznych Chinach miało istnieć pojęcie Boga osobowego - Pana na Wysokości, czyli Szang Ti - co oznaczało wolę ogółu duchów zmarłych przodków, a pojęcie to było według źródeł popularne przed XI wiekiem Szang Di czy Ti był nie tylko Bogiem, ale również założycielem dynastii Szang, królowie tej dynastii byli równocześnie szamanami, którzy posiadali szczególną władzę magiczną. Inne źródła podają natomiast, że Szang Di to wszyscy przodkowie władcy. Porozumiewali się oni ze światem duchów, a taniec i różnego rodzaju praktyki wróżbiarskie służyły królowi do sondowania woli przodków, pytania kierowano zwłaszcza do założyciela dynastii a zarazem Boga. Natomiast w późniejszym okresie, gdy władzę przejęła kolejna dynastia, pojęcie to uległo zmianie, a ten sposób powstał nieosobowy Bóg – Tien co oznacza niebo, który panował nad porządkiem świata, a z woli nieba panował Cesarz, który był jego synem. Ten swoisty kult nieba rozpowszechniony był na całym terytorium Chin jak również w chińskich prowincjach. Oczywiście nie należy kojarzyć Nieba z nieboskłonem samym w sobie, Bóg był bezosobowy, był materią, którą jakoś próbowano wytłumaczyć. Jednakże w początkowych latach panowania nowej dynastii, stara władza i ich wierzenia nadal miały swoich zwolenników, w związku z tym jak zaznacza Federico Avanzini w książce „Religie Chin”, utrzymanie jednocześnie dwóch różnych przekonań było nie możliwe, dlatego utożsamiana Szang Ti z Tien. Władca był synem niema czyli Tien Zi i jego prawowitym reprezentantem na ziemi. Ale pozyskanie władzy nie było tak oczywiste. Równie szybko można było stracić ten tytuł, co go zyskać. Działo się tak, gdy na przykład władca był niegodny. W wyniku takich zasad, władza królewska nie była dziedziczona, a funkcję szamana przejął – fangshi, który od tej pory odpowiadał za wróżby i egzorcyzmy. Innymi bóstwami czczonymi niegdyś w Chinach, obok nieba oczywiście było słońce, księżyc i gwiazdy. Kolejne bóstwo to sama ziemia, góry, rzeki, gleba i ziarno, jak również wszystkie zjawiska typu powodzie, susze, trzęsienia ziemi. Kolejne bóstwa to wiatr i deszcz, ciepło i zimno, pioruny i błyskawice, cztery pory roku i cztery strony świata. Również należało czcić bóstwo „domu, a w zasadzie pięć jego elementów, czyli bramę, drzwi, mur, ognisko domowe czy dziedziniec. Chiński znak na niebo Obok kultu nieba dużą rolę odgrywały praktyki animistyczne, w zwierzętach, roślinach, rzekach, górach i innych zjawiskach czy rzeczach dostrzegano siły duchowe, które należało przekupić ofiarami lub zabezpieczyć się przed nimi magią oczywiście. Najpopularniejszym kultem obecnym w Chinach był kult smoka, który jest bóstwem i symbolem szczęścia. Z drugiej strony obawiano się złowieszczych lisów. Które według legend potrafiły zmienić się w człowieka i mogły wyrządzić ludziom wiele szkód. Wiara w złą naturę lisa ukazuje nam jak bardzo Chińczycy wierzyli w zabobony i przesądy. Jak wcześniej wspomniałam w pewnych zjawiskach lub zwierzętach widziano złe duchy przeciwko którym stosowano magię. Oprócz zaklęć czy przekupienia ducha stosowano pewien kręty zabieg. Linia prosta miała ułatwić duchom dojście, dlatego też budowano kręte drogi, a dachy domów wyginano na krajach. W ten sposób istota charakterystycznych chińskich dachów została wyjaśniona. Równie popularne były amulety, które do dziś towarzyszą Chińczykom. Wieszają je na drzwiach domów, aby duchy nie mogły się do nich przedostać. Duchy obecne we wszystkim co żyje, czy duchy przodków musiały być uzupełniane przez demony, czyli te duchy, które należało przekupić lub ich unikać. Demony istniały lokalnie lub na terenie całego kraju, analizując kulturę i tradycję innych krajów Azji, szczególnie Azji Południowo-Wschodniej możemy zauważyć ich przekazy ustne i liczne tradycje, opowiadania pełne są różnego rodzaju duchów prześladujących ludzi, lub takich, które im pomagają. Talizman ze znakiem na miłość Talizman z monet Wiara w duchy nieodzownie łączy się z kultem przodków czyli manizmem. Animizm popularny był wśród prostej ludności, natomiast manizm przeważał w śród bogatszych rodów, które przywiązywały dużą wagę do kultu przodków budując między innymi charakterystyczne chińskie świątynie przydomowe. Oczywiście ludzie biedniejsi również oddawali cześć swoim przodkom, ograniczając się jednak tylko i wyłącznie do małych ołtarzyków w domu. Chińczycy poświęcali dużą uwagę na cześć składaną przodkom, liczne nabożeństwa wykonywane zwykle przez przywódców rodów, naczelników gmin, prowincji czy samego cesarza. Takie nabożeństwa nie było wykonywane przez kapłana, ponieważ w Chinach nigdy nie wykształcił się stan kapłański. Oczywiście zmarłym oddawano nie tylko cześć, pełnili oni bardzo ważną rolę, w życiu codziennym. Np. przed podjęciem ważnej decyzji należało skonsultować się z duchami przodków. Pomimo tego, że animizm i manizm czyli wiara w duchy jest podstawą wierzeń chińskich, sama koncepcja duszy nieśmiertelnej i zmartwychwstania ciała była w Chinach nieznana. Życie pozagrobowe jest niejako trwaniem zmarłego w dwojaki sposób. Może to być rozwój biologiczny jego potomstwa czy też pamięć żyjących pokoleń. Czyli człowiek umiera cały, przestaje istnieć, a za razem ciągle żyje w genach i pamięci przodków.
A okno było duże, Wyleciał na podwórze, Na podwórzu były koty i podarły mu galoty. Jest pewne imię. Na S się zaczyna. Nosi je pewien chłopak, A kocha go pewna dziewczyna. Jurek, ogórek kiełbasa i sznurek. Kiełbasa uciekła, a Jurek do piekła. Źródło: Maria Kubiczek, Kółko teatralne w szkole podstawowej i gimnazjum, op cit., s
Mówi się, że raj jest w niebie, ale zgodnie z chińskim przysłowiem znajduje się on w Suzhou i Hangzhou. Suzhou słynie z wielu ogrodów, a Liuyuan, którego nazwę można przetłumaczyć jako „ogród przebywania”jest jednym z czterech najsłynniejszych spośród nich. Najważniejszą cechą ogrodów w Suzhou jest to, że ludzie mogą poczuć prawdziwą esencję natury w ogrodach skalnych, wśród kwiatów i roślin, a także cieszyć się zmieniającą się scenerią wraz ze zmianami pór roku. Wiemy, że cztery najczęstsze elementy w klasycznych ogrodach to skalniaki, akwen wodny, architektura i kamień. W Liuyuan wszystkie te cztery elementy są utrzymane na najwyższym poziomie. Liuyuan liczy sobie ponad 400 lat. Obecnie jest on otwarty dla publiczności, ale wcześniej znajdował w prywatnych rękach i należał kolejno do trzech zamożnych rodzin. Jego pierwszym właścicielem był Xu Taishi, wysokiej rangi urzędnik dworski, który był odpowiedzialny za prace budowlane. Przewodniczył renowacji Pałacu Cining, osobiście planował i szczegółowo kierował całym procesem budowy. Dzięki swojej pracy zgromadził doświadczenie, które po odejściu z urzędu umożliwiło mu zbudowanie swojego domu w rodzinnym mieście w lokalnym stylu, prototyp ogrodu Liuyuan. W ogrodzie Liuyuan usytuowany jest słynny długi korytarz, na którym znajduje się ponad 300 kamiennych rzeźb kaligrafów z dawnych dynastii. Właśnie ze sztuką kaligrafii wiąże się historia drugiego posiadacza tego miejsca, którym był Liushu, słynny kaligraf, malarz i bibliofil z dynastii Qing (1644-1912). Przejął on nieruchomość 200 lat po Xu Taishi. Liushu przeprowadził wielki remont, w czasie którego Liuyuan zyskał dodatkowe dekoracje. Liushu organizował tutaj także spotkania poetyckie. Mówiono, że nie ma dnia, aby w ogrodzie Liuyuan nie było gości. W Chinach im więcej gości odwiedza dom, tym wyższy staje się status społeczny jego gospodarza. Większość dzieł kaligrafii na ścianach to właśnie utwory napisane przez przyjaciół Liushu. Na jednym z wielkich kamieni opisano, jak przebiegał remont ogrodu. W dawnych czasach w Chinach często opisywano renowacje domostw, zdarzało się też, że takie teksty stawały się znane i powszechnie czytane. Jest to spowodowane tym, że dom dla Chińczyków jest bardzo ważny, wiąże się z nim wiele emocji, wspomnień oraz wzruszeń dotyczących nie tylko samego budynku, ale też przede wszystkim jego mieszkańców. Drugi właściciel tego miejsca zwracał wielką uwagę na rolę wody w ogrodzie, dlatego na środku pojawiło się sztuczne jezioro. W kulturze chińskiej bardzo ważnym elementem jest smok, do którego przyrównywano samego cesarza. Według legend smok mieszka w morzu. W związku z tym bogate rodziny zawsze chciały mieć jezioro w ogrodach okalających dom, licząc, że ich syn zostanie cesarzem. Oczywiście, to tylko mój żart. Rzeczywiście to głównie z powodu Fengshui. Według filozofii chińskiej Fengshui, im więcej wody w domu, tym więcej pieniędzy. Powiedzenie to jest szczególnie popularne na południu Chin. Ogród warto odwiedzić jesienią, kiedy liście drzew zmieniają kolor. W jeziorze możemy zobaczyć koi, które według Chińczyków przynoszą szczęście. Nie można ich łapać, ale można podziwiać z brzegu. W chińskiej filozofii, najwyższy poziom relacji między człowiekiem a naturą to wspólne połączenie. Przykładem tego może być umieszczanie w ogrodach dużych wapiennych kamieni z jeziora Taihu. Wapień łatwo ulega erozji pod wpływem sił zewnętrznych, takich jak długotrwałe oddziaływanie fal i wody zawierającej dwutlenek węgla. Miękki i luźny kamień łatwo wietrzeje, a zachowuje się w trudno dostępnych miejscach. W ten sposób kamień Taihu, przez długie lata jest stopniowo rzeźbiony w naturalnych warunkach i zyskuje kręty i zaokrąglony kształt, który ma przypominać pasma gór i jaskinie. Sztuczne góry z kamienia oraz jeziora w ogrodzie to idealny naturalny krajobraz dla wielu Chińczyków. To mały świat przyrody w zasięgu naszych oczu. Zastanawiają się Państwo dlaczego w Suzhou powstał taki wielki i pięknie zdobiony ogród? Dlaczego takich miejsc w mieście jest kilka? Czy to oznacza, że tutejsi mieszkańcy byli bardzo bogatymi ludźmi? Tak, ale należy też pamiętać, że nie wszyscy byli majętni i nie było tak we wszystkich miejscach. 200 lat temu, kiedy Liushu był gospodarzem omawianego ogrodu, gospodarka w regionie Jiangnan, czyli tam, gdzie znajduje się Suzhou, kwitła w pełni. Handlowano tam najlepszymi w kraju produktami rolnymi oraz solą. Do dzisiaj miasto Suzhou wciąż ma prężną gospodarkę, w porównaniu z większością miast w Chinach, ale wówczas status miasta był o wiele wyższy. Według badań, dwie trzecie podatków do rządu centralnego pochodziło z regionu Jiangnan, dlatego Suzhou miało tak duże znaczenie. Luksusowe, pięknie zdobione meble wykonane z rzadko spotykanego drewna, świadczą o tym, że mieszkali tu bardzo zamożni ludzie. Drugi powód jest taki, że w Suzhou zgromadziło się wtedy wielu wybitnych poetów, pisarek oraz artystów, dlatego estetyka ogrodów był bardzo wyrafinowana. Trzecim właścicielem ogrodu był Shengkang, który był bogatym biznesmenem. Rodzina Sheng nawiązała współpracę z innymi osobami, aby założyć lombard, a biznes był zaskakująco dobry. Rodzina Sheng była w stanie zgromadzić pokaźny rodzinny biznes i wykorzystać go na zakup starego ogrodu Liuyuan. Po przejęciu starego ogrodu Shengkang rozbudował ogród i po jego ukończeniu był jeszcze wspanialszy niż kiedykolwiek. Jego syn był bardzo bogatym człowiekiem w okresie dynastii Qing (1644-1912). Niestety, wnuk nie potrafił dobrze zarządzać pieniędzmi. Po latach trzydziestych XX wieku Liuyuan stopniowo opustoszał. W 1953 roku Miejski Rząd Ludowy Suzhou zdecydował o odnowieniu opuszczonego ogrodu i zaprosił grupę doświadczonych ogrodników i wykwalifikowanych konserwatorów zabytków. Po pół roku remontu słynny od pokoleń ogród odzyskał blask. Dlatego dziś każdy może podziwiać jego piękno. Urodzony w Suzhou amerykański naukowiec chińskiego pochodzenia Tsung-Dao Lee, który otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki powiedział, że nie wie, jak wygląda raj, ale myśli, że byłoby dobrze, gdyby raj miał chociaż jedną dziesiątą piękna Suzhou. Rzeczywiście miasto to jest przepiękne, szczególnie jego malownicze ogrody. Można jednak przypuszczać, że Tsung-Dao Lee powiedział tak, bo jest to jego rodzinne miejsce. Mimo że świat jest wielki i lubimy podróżować, to rodzinny dom zawsze jest dla nas najważniejszy. Wolno było wnioskować o zgodę na kolejne dziecko, ale tylko jeśli pierwsze było dziewczynką albo cierpiało na jakiś rodzaj upośledzenia i istniałaby różnica wieku minimum trzech, czterech lat. Choć pod koniec 2015 roku Chiny oficjalnie odeszły od tej polityki w dotychczasowym rozumieniu, to trudno tutaj mówić o sukcesie. Trzej muszkieterowie (plus d’Artagnan – swoją drogą, zawsze mnie ciekawiło, czemuż to on, w końcu główny bohater powieści, w tytule nie został uwzględniony) byli dla mnie zawsze symbolami przyjaźni – i to wrażenie powtórka po latach potwierdziła – oraz rycerzami bez skazy, którzy w obronie swego honoru, króla i kobiety wyciągną szpadę i pojedynkować się będą do upadłego. To wrażenie teraz rozwiało się niczym kurz na gościńcu, którym zmierzał do Paryża młody gaskoński szlachcic. D’Artagnan, gdyż o nim mowa, jechał do stolicy, by zaciągnąć się na służbę do muszkieterów królewskich. W drodze zdarzyło mu się zadrzeć z człowiekiem z blizną, ujrzeć w przelocie blond piękność i utracić list polecający do dowódcy muszkieterów, pana de Treville. W jego też pałacu nadepnął na odciski trzem walecznym kompanom: Atosowi, Portosowi i Aramisowi. Potem, jak chyba wszystkim wiadomo, był potrójny pojedynek zakończony zawarciem dozgonnej przyjaźni, masa innych walk na szpady, zadarcie z potężnym kardynałem Richelieu, parę romansów, sieć intryg oraz szaleńcza wyprawa do Londynu. Powieść Dumas dzieli się na dwie części: pierwsza jest spójną i dość dynamiczną historią pierwszych kroków d’Artagnana w wielkim świecie, zwieńczoną eskapadą po spinki królowej Anny Austriaczki, druga natomiast snuje się najpierw wokół prób zdobycia ekwipunku na wyprawę wojenną i niemrawych starań wykrycia porywaczy ukochanej d’Artagnana, potem wyczynów militarnych, by wreszcie skupić się na losach Milady, owej tajemniczej blondynki, którą Gaskończyk dostrzegł na początku swej wyprawy do Paryża. Sceny finałowe melodramatyzmem nie przebijają co prawda zgonu Stefci Rudeckiej, niebezpiecznie jednak się do tego ideału zbliżają. Na szczęście Dumas dorzucił tu i ówdzie epizod niemal heroikomiczny, jak śniadanie w bastionie Świętego Gerwazego, albo wdał się w analizę charakterów służących i ich stosunków z chlebodawcami, pokazując, że nie było mu obce poczucie humoru. Do skrzyżowania szpad każdy pretekst jest dobry (ilustr. Jerzego Skarżyńskiego). Autor nie wpadł też na pomysł, by swoich bohaterów uczynić herosami bez skazy. Wręcz przeciwnie, obdarzył ich całą masą cech mocno sprzecznych ze stereotypowym wyobrażeniem szlachetnych szermierzy honoru. Bo i ten honor często pojmują nader pokrętnie – w myśl zasady, że jeśli chcemy się z kimś pojedynkować, to za pretekst wystarczy byle głupstwo. Poza tym Portos jest próżny i z jego poczuciem honoru nie kłóci się żerowanie na uczuciach starszej kobiety, d’Artagnan – ponoć szaleńczo zakochany w pani Bonacieux – w ramach poszukiwań porwanej kochanki najpierw uwodzi pokojówkę, by zdobyć dostęp do jej pani, a potem bez szczególnych szmerów w podświadomości zaczyna sypiać również z Milady. Aramis to cicha woda, wygląda na takiego, co to „modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”. Najlepiej na ich tle wypada Atos: co prawda za dużo pije, ale przynajmniej ma porządny powód, by zalewać robaka. Jego kompani zresztą też za kołnierz nie wylewają. Wynika z tego, że „Trzej muszkieterowie” na pewno nie są umoralniającą powiastką dla dzieci, chociaż w moim pokoleniu, a i pewnie wcześniej powszechnie była chyba czytana w wieku dwunastu czy trzynastu lat. Wtedy walor czysto przygodowy przesłania całą resztę, a górnolotne hasła o obronie honoru wnikają w pamięć, pozostawiając fałszywe wrażenie, że świat opisany przez Dumasa jest czarno-biały: wszyscy albo obrzydliwie szlachetni, albo podli. Tymczasem podła jest wyłącznie piękna Milady (skądinąd najciekawsza postać), ale cała reszta bohaterów również ma rozmaite skazy – może poza panią Bonacieux, której przypadła niewdzięczna rola przeciwwagi dla Milady; rola, która skazała ją na zupełną nijakość. Bez względu jednak na wszystko powieść Dumasa daje masę uciechy, ciut tylko mniejszą niż ta dawna radziecka adaptacja filmowa: Aleksander Dumas, Trzej muszkieterowie, tłum. Joanna Guze, ilustr. Jerzy Skarżyński, Krąg-Officina 1993. (Visited 4 114 times, 32 visits today) Rocznie 287 tys. Chińczyków odbiera sobie życie. To daje Chinom dziewiątą pozycję na świecie. Jak wyliczono, na każde dwie minuty przypada jedna próba samobójcza. — Tak! Kot, pies, wogóle coś co może drapać lub gryźć, byle tylko było niebezpieczne i parszywe. Chory tygrys najbardziej by pana uszczęśliwił. Nawpół żywy tygrys; mógłby pan się nad nim rozczulać, a potem wtrynić go jakiemuś nieborakowi który od pana zależy, żeby go biedak pielęgnował i niańczył za pana. A jak na tem wyjdzie ów biedak, to pana nic nie obchodzi. Niech go tygrys rozszarpie czy pożre! Nie ma pan krzty litości dla ofiar swego piekielnego miłosierdzia, to się po panu nie pokaże. Czułe pana serce boleje tylko nad tem co jadowite i drapieżne. Przeklinam dzień, kiedy litościwe pana oczy spoczęły na tym człowieku. Przeklinam... — No, no! no, no! — pomrukiwał Lingard pod wąsem. Almayer, który aż się zachłysnął od gadania, odetchnął głęboko i ciągnął dalej: — Tak! Zawsze ta sama historja. Zawsze. Jak tylko sięgnę pamięcią. Chyba pan sobie przypomina? Naprzykład ten zagłodzony pies, którego pan przyniósł na pokład w Bangkoku. Przyniósł go pan własnoręcznie, do licha! Wściekł się na drugi dzień i pokąsał seranga. Nie powie mi pan chyba że pan zapomniał. Najlepszy ze wszystkich pana serangów! Sam pan to mówił, kiedy pan nam pomagał przywiązać go do barjery, chwilę przedtem nim dostał ataków i umarł. Może tak nie było? Wszystko to przez pana... Ten człowiek zostawił dwie żony i mnóstwo dzieci. A wówczas w cieśninie Formozkiej, kiedy pan zboczył z drogi i naraził statek na rozbicie, żeby wyratować kilku Chińczyków z tonącej dżonki? To był także pyszny interes, co? Dwa dni nie minęły, a te psiakrew Chińczyki urządziły panu bunt. Ci biedni rybacy to byli poprostu zbóje. Pan wiedział że to są zbóje, ale podpłynął pan do brzegu wśród burzy, mając ląd od nawietrznej — bo zachciało się panu ich wyratować. Istne szaleństwo! A wiem, że gdyby nie byli łotrami — skończonymi łotrami — nie narażałby pan dla nich statku na rozbicie. Nie narażałby pan życia swych marynarzy — których pan tak kochał — i swego własnego. Czy to nie warjactwo? W dodatku nie postąpił pan uczciwie. Przypuśćmy że byłby pan utonął. Znalazłbym się wówczas w rozkosznem położeniu, sam na sam tutaj z tą pańską adoptowaną córką. Obowiązkiem pana było myśleć przedewszystkiem o mnie. Ożeniłem się z tą dziewczyną, bo pan obiecał zapewnić mi przyszłość, pan wie o tem doskonale. A w trzy miesiące później wyrżnął pan taki wściekły kawał — i to jeszcze dla bandy Chińczyków. Dla Chińczyków! Pan nie ma poczucia moralności. Mógł pan jak nic mnie zrujnować dla tych morderców, tych zbójów! W końcu trzeba ich było wyrzucić za burtę, kiedy zabili kilku ludzi z pana załogi — ukochanej pana załogi! I pan uważa że to jest uczciwe? — No, no! — pomrukiwał Lingard, żując nerwowo niedopałek zgasłego cygara i patrząc na Almayera, który rozbijał się gwałtownie po werandzie. Stary żeglarz przypominał zupełnie pasterza przyglądającego się ulubionej owcy ze swego posłusznego stada, owcy, która rzuca się nań raptem we wściekłym buncie. Twarz miał skłopotaną, pełną gniewu i pogardy, a jednak zlekka ubawioną; był przytem trochę urażony, jakby strojono zeń przykre żarty. Almayer nagle zamilkł; skrzyżowawszy ręce na piersi, pochylił się naprzód i znów zaczął mówić. — Ładnie byłbym wtedy wyglądał! A wszystko dlatego, że pan tak idjotycznie lekceważy swe bezpieczeństwo. Lecz nie miałem o to żalu. Znam pana słabe strony. Ale teraz — kiedy o tem wszystkiem pomyślę! Teraz jesteśmy zrujnowani. Zrujnowani! Zrujnowani! Moja biedna Nina. Zrujnowani! Trzasnął się po udach, zaczął chodzić tu i tam drobnemi krokami, wreszcie chwycił krzesło, postawił je z hukiem przed Lingardem i siadł, wpatrując się posępnie w starego marynarza. Lingard, odwzajemniając niewzruszenie jego wzrok, zapuszczał powoli rękę do różnych kieszeni, wyłowił w końcu pudełko zapałek i wziął się do starannego zapalania cygara; obracał je w kółko między wargami i ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze zrozpaczonego Almayera. Wreszcie przemówił spokojnie z za chmury tytoniowego dymu: — Gdybyś bywał w tarapatach równie często jak ja, mój chłopcze, nie zachowywałbyś się w taki sposób. Nie jeden raz bankrutowałem. No i jestem tutaj, jak widzisz. — Tak, jest pan tutaj — przerwał Almayer. — Wiele mi z tego przyjdzie. Gdyby pan znalazł się tu przed miesiącem, byłoby się to na coś przydało. Ale teraz!... Mógłby pan sobie być o tysiąc mil. — Wymyślasz jak pijana przekupka — rzekł Lingard pogodnie. Wstał z krzesła i podszedł zwolna ku barjerze werandy. Podłoga zatrzęsła się, cały dom zadrżał pod ciężkim jego krokiem. Przez chwilę stał tyłem do Almayera, rozglądając się po rzece i lesie na wschodniem wybrzeżu, potem odwrócił się i spojrzał łagodnie na Almayera. — Bardzo tu pusto dziś rano. Co? Almayer podniósł głowę. — Aha! spostrzegł pan to, doprawdy? Ja myślę że tu jest pusto! Tak, kapitanie Lingard, pana czas w Sambirze już minął. Zaledwie przed miesiącem ta weranda byłaby pełna ludzi przybywających aby pana powitać. Wchodziliby na te schody, szczerząc zęby i bijąc pokłony — i panu i mnie. Ale nasz czas już minął. I nie z mojej winy. Tego pan powiedzieć nie może. To ten łotr, ten pana gagatek tak się spisał. Udał się panu! Szkoda że go pan nie widział na czele tego psiakrew tłumu. Byłby pan dumny ze swego dawnego faworyta. — Zdolny szelma — mruknął Lingard w zamyśleniu. Almayer zerwał się z okrzykiem. — I to wszystko co pan ma do powiedzenia! Zdolny! O Chryste Panie! — Nie rób z siebie błazna. Siadaj. Porozmawiajmy spokojnie. Chcę się o wszystkiem dowiedzieć. Więc to on nimi kierował? — Był duszą tego wszystkiego. Wprowadził na rzekę statek Abdulli. Trzymał w ręku wszystko i wszystkim rozkazywał — rzekł Almayer, który usiadł znów z miną zrezygnowaną. — Kiedy się to stało — dokładnie? — Szesnastego doszły mnie pierwsze słuchy że okręt Abdulli jest na rzece; z początku nie chciałem wierzyć. Nazajutrz już wątpić nie mogłem. U Lakamby odbywała się jawnie wielka narada, w której brali udział prawie wszyscy ludzie z Sambiru. Osiemnastego Pan wysp był zakotwiczony w obrębie osady, naprzeciw mego domu. Zaraz, zaraz... Dziś upływa akurat sześć tygodni. — I wszystko to stało się ot tak poprostu? Ni stąd ni zowąd? Nic przedtem nie słyszałeś — żadnego ostrzeżenia. Nic? Nie miałeś pojęcia że coś się dzieje? Et, mój drogi! — Słyszeć, no tak, słyszałem coś nie coś, i to codzień. Przeważnie kłamstwa. Czy tu się słyszy co innego w Sambirze? — Mogłeś kłamstwom nie wierzyć — zauważył Lingard. — Nie powinieneś był wierzyć wszystkiemu co ci opowiadano, nie jesteś żółtodzióbem, który pierwszy raz puścił się w świat. Almayer poruszył się niespokojnie na krześle i powiedział: — Ten łajdak przyszedł tu raz. Nie było go przez parę miesięcy, mieszkał z tą kobietą. Słyszałem tylko o nim czasami od ludzi Patalola, kiedy tu przychodzili. No i pewnego dnia, koło południa, ukazał się na tym dziedzińcu, jakby go wyrzucono z piekła, gdzie jest jego miejsce. Lingard wyjął z ust cygaro i słuchał uważnie; usta miał pełne białego dymu, który wydostawał się przez rozchylone wargi. Po krótkiej chwili Almayer mówił dalej, patrząc chmurnie w podłogę. — Muszę przyznać że wyglądał okropnie. Pewno miał porządny atak malarji. Lewy brzeg jest bardzo niezdrowy. To dziwne że tylko szerokość rzeki... Zapadł w głęboką zadumę, jakby zapomniał o swych krzywdach, rozpamiętując gorzko złe zdrowotne warunki w dziewiczym lesie na tamtym brzegu. Lingard skorzystał ze sposobności aby wydmuchnąć potężny kłąb dymu i cisnął przez ramię niedopałek cygara. — Dalej — rzekł po chwili. — Więc przyszedł do ciebie... — Ale niestety tamten fatalny klimat nie dał mu rady! — ciągnął Almayer, ocknąwszy się — i, jak mówiłem, łajdak zjawił się tu z niesłychaną bezczelnością. Straszył mnie, rzucał mętne pogróżki. Chciał mię przerazić, chciał mię szantażować. Mnie! I — słowo daję! — mówił że panby go poparł. Pan! Czy można sobie wyobrazić podobną bezczelność? Nie rozumiałem dobrze do czego on zmierza. Gdybym był zrozumiał, byłbym mu dogodził. O tak! dostałby w łeb jak się patrzy. Ale skąd mogłem zgadnąć że on potrafi wprowadzić statek na rzekę? Pan zawsze mówił że wejście jest takie trudne. A w gruncie rzeczy było to jedyne niebezpieczeństwo. Z każdym innym kupcem mogłem dać sobie radę, lecz kiedy przybył Abdulla... Ten jego bark jest uzbrojony. Ma dwanaście mosiężnych sześciofuntowych armatek i około trzydziestu ludzi. To dryblasy gotowe na wszystko. Sumatryjczycy z Delli i Acheen. Biją się przez cały dzień, a wieczorem proszą o jeszcze. Ten rodzaj ludzi. — Wiem, wiem — rzekł niecierpliwie Lingard. — Więc naturalnie poczynali sobie z bezczelnością wprost niemożliwą, kiedy statek zakotwiczył się naprzeciw naszego pomostu. Sam Willems wprowadził go na najlepsze leże. Widziałem z werandy jak stał na dziobie razem z szyprem metysem. Ta kobieta była tam również. Tuż przy nim. Podobno zabrali ją na pokład z posiadłości Lakamby, bo Willems powiedział że bez niej nie pojedzie. Szalał i wściekał się. Pewno ich zastraszył. Musiał się w to wdać Abdulla. Przyjechała sama czółnem i jak tylko znalazła się na pokładzie, upadła Willemsowi do nóg wobec całej załogi, objęła jego kolana, płakała, mówiła od rzeczy, błagała go o przebaczenie. Ciekaw jestem dlaczego? Wszyscy gadają o tem w Sambirze. Nigdy nic podobnego nie widzieli i nie słyszeli. Mówił mi o tem wszystkiem Ali, który chodzi po osadzie i przynosi mi wiadomości. Powinienem przecież wiedzieć co się dzieje — prawda? O ile mogłem zrozumieć, wszyscy ich uważają — jego i tę kobietę — za coś tajemniczego, niepojętego. Niektórzy mają ich za obłąkanych. Mieszkają oboje ze starą kobietą za kampongiem Lakamby i są otoczeni wielkim szacunkiem — a raczej lękiem. Przynajmniej on. Bardzo jest gwałtowny. Ona nie zna nikogo, nie widuje nikogo, nie chce mówić do nikogo poza nim. Nie opuszcza go nigdy ani na chwilę. Wszyscy o nich gadają. Słyszałem także inne pogłoski. Z tego co mówią, przypuszczam, że ten łajdak znudził się już Lakambie i Abdulli. Opowiadają że odjedzie na Panu Wysp, kiedy statek wyruszy stąd na południe; że będzie czemś w rodzaju agenta Abdulli. W każdym razie Willems musi statek wyprowadzić. Metys tego jeszcze nie potrafi. Lingard, który dotąd słuchał z uwagą, zaczął teraz chodzić miarowo po werandzie. Almayer zamilkł i wodził oczami za starym marynarzem, który spacerował tam i napowrót rozkołysanym krokiem jak po pokładzie, szarpiąc i kręcąc długą, białą brodę; twarz miał skłopotaną i zamyśloną. — Więc najpierw przyszedł do ciebie, co? — spytał Lingard, nie przestając chodzić. — Tak. Mówiłem panu. Przyszedł, przyszedł. Żeby wyłudzić pieniądze, towary — i czy ja wiem co. Chciał założyć handel — świnia! Kopnąłem jego kapelusz ze schodów, i wyniósł się za nim, i potem już go nie widziałem, póki się nie pokazał z Abdullą. Skądże miałem wiedzieć że on może taką szkodę wyrządzić — że wogóle może nam szkodzić. Każdą miejscową ruchawkę mogłem łatwo stłumić własnymi ludźmi przy pomocy Patalola. — Ach tak! Patalolo. On jest do niczego, co? Czy się wogóle do niego zwracałeś? — Ma się rozumieć! — wykrzyknął Almayer. — Poszedłem do niego dwunastego. To było na cztery dni przed wejściem Abdulli na rzekę. Tak, tego dnia kiedy Willems chciał mnie naciągnąć; czułem się potem trochę nieswojo. Patalolo zapewnił mię, że nie ma człowieka w Sambirze, któryby mnie nie kochał. Wyglądał mądrze jak sowa. Mówił mi żeby nie słuchać kłamstw złych ludzi z dołu rzeki. Miał na myśli tego Bulangiego, który mieszka niedaleko ujścia; to właśnie on mi przysłał wiadomość że obcy statek jest zakotwiczony na morzu; powtórzyłem to oczywiście Patalolowi. Nie chciał wierzyć. Mruczał wciąż: „Nie! Nie! Nie!“ jak stara papuga; głowa mu się trzęsła i cały był umazany sokiem z betelu. Pomyślałem odrazu że dzieje się z nim coś szczególnego. Wydał mi się jakiś taki niespokojny, jakby się chciał mnie pozbyć. No więc następnego dnia ten jednooki złoczyńca co to mieszka u Lakamby — jak mu tam — Babalaczi, zjawił się tu we własnej osobie. Przyszedł koło południa, niby przypadkiem, i stał na werandzie, gawędząc o tem i owem. Pytał kiedy się pana spodziewam i tak dalej. Potem rzekł mimochodem, że bardzo im się naprzykrzył — Babalacziemu i jego panu — okrutny biały człowiek, mój przyjaciel, który włóczy się za tą kobietą, córką Omara. Pytał mnie o radę. Był pełen szacunku i zachowywał się bardzo przyzwoicie. Powiedziałem mu że ten biały nie jest moim przyjacielem, i że najlepiej wziąć go za kark i wyrzucić. Na to odszedł wśród salaamów, zapewniając o swej przyjaźni i życzliwości swego pana. Teraz naturalnie już wiem że ten czarny djabeł przyszedł na przeszpiegi i odmówił kilku moich ludzi. W każdym razie brakowało mi trzech przy wieczornej zbiórce. To mnie zaniepokoiło. Nie śmiałem zostawić domu bez straży, pan przecież wie jaka jest moja żona. A że nie chciałem brać z sobą dziecka — godzina była późna — więc posłałem gońca do Patalola z tem że powinniśmy się naradzić, że obiegają różne pogłoski i że w osadzie jest niepokój. Wie pan jaką dostałem odpowiedź? Lingard przystanął nagle przed Almayerem, który po efektownej pauzie mówił dalej z coraz większem ożywieniem: — Przyniósł ją Ali: „Radża śle przyjazne pozdrowienie i listu nie rozumie“. To było wszystko. Ali nie mógł z niego wydobyć ani słowa więcej. Widziałem że Ali porządnie jest nastraszony. Przygotował mi hamak i kręcił się po werandzie. Przed samem odejściem wspomniał, że w posiadłości radży brama od strony rzeki jest mocno zaryglowana, a na dziedzińcu widział bardzo niewielu ludzi. Wreszcie rzekł: „W domu naszego radży jest ciemno ale niema tam snu. Tylko mrok, i strach, i zawodzenie kobiet“. Przyjemne, co? Poczułem że zimny dreszcz zbiega mi po grzbiecie. Ali wysunął się a ja stałem tu, przy tym stole, i słuchałem krzyków i bębnienia w osadzie. Hałasowali jak najęci. Było wtedy trochę po północy. Almayer przerwał znów opowiadanie i zacisnął usta, jakby nie miał już nic do powiedzenia, a Lingard stał, wpatrzony w niego, zadumany i milczący. Wielka błękitna mucha wleciała zuchwale na chłodną werandę i wpadła z głośnym brzękiem między obu mężczyzn. Lingard zamierzył się na nią kapeluszem. Mucha poleciała w bok i Almayer uchylił przed nią głowy. Potem Lingard machnął znów kapeluszem bez skutku, Almayer zaś porwał się i zaczął wywijać rękami. Mucha brzęczała rozpaczliwie; drganie maluchnych skrzydełek dźwięczało wśród spokoju wczesnego ranka, jak daleka smyczkowa orkiestra towarzysząca głuchemu, energicznemu tupaniu obu mężczyzn. Zawzięli się na natręta; to zadzierali głowy, wywijając ramionami wysoko, to znów schylali się z wściekłym rozpędem. Lecz brzęczenie zamarło nagle w cieniutkim trylu wśród otwartej przestrzeni dziedzińca, zostawiając Lingarda i Almayera twarzą w twarz w chłodnej ciszy poranka; stali obaj bezczynnie z opuszczonemi ramionami, jakby skłopotani i zniechęceni złowróżbną przegraną. — Widzicie ją! — mruknął Lingard. — A jednak uciekła. — To nieznośne — rzekł Almayer takim samym tonem. — Pełno ich na wybrzeżu. Ten dom jest źle położony... moskity... te wielkie muchy... zeszłego tygodnia jedna ugryzła Ninę... dziecko chorowało cztery dni... biedactwo... Chciałbym wiedzieć na co te paskudztwa są stworzone!
Były jednym z krajów, z których początkowo płynęło w kierunku USA wiele pytań o dowody stosowania przez Chińczyków szpiegostwa lub naruszeń bezpieczeństwa. Półtora roku później wprowadzana przez CDU legislacja, która nakazywała dywersyfikację dostawców podzespołów, spotkała się z krytyką, że nie sięga wystarczająco
Głęboko wierzy w to, że poprowadzi biało-czerwonych na podium igrzysk w Tokio. 57-letni Ploch jest trenerem-obieżyświatem. Pracował w Kanadzie, USA, Australii, Wielkiej Brytanii, Chinach, Iranie oraz w Korei Południowej. Od kilku lat mieszka z żoną Chinką i z ośmioletnim synem Kevinem w Opolu. „Wyjechałem z Polski w roku 1988. Skończyłem studia trenerskie w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej, zacząłem pracę w jednym z kanadyjskich klubów. Potem przyszły kontrakty w innych krajach” – wspomniał. Najdłużej, z przerwami łącznie przez dziewięć lat, szkolił zawodników w Chinach, gdzie odniósł największe sukcesy. W 2004 roku na igrzyskach w Atenach jego podopieczni Meng Guanliang i Yang Wenjun zdobyli złoty medal olimpijski w C2 500, a cztery lata później powtórzyli ten wyczyn w Pekinie. Do dziś są to jedyne chińskie medale olimpijskie w kajakarstwie. „Byłem drugim zagranicznym trenerem kajakarstwa w całych Chinach. Miesiąc przede mną przyjechał kolega z Węgier. Nie wszyscy potrafili się jednak dostosować do zupełnie innej niż nasza mentalności Chińczyków. Wychowałem się w PRL. Gdy nauczyciel wchodził do klasy, wszyscy wstawali i witali go. Coś podobnego widziałem w Chinach w kadrze narodowej. Przed treningiem zawodnicy stali w szeregu i kapitan drużyny składał mi meldunek o gotowości do rozpoczęcia ćwiczeń. Potem gęsiego maszerowali na zajęcia. Oni mają dyscyplinę we krwi. Niektórzy trenerzy zagraniczni próbowali to zmienić i efekt był odwrotny – niezrozumienie ze strony Chińczyków, pojawiały się tarcia między szkoleniowcami a liderami kadry, którzy zmian sobie nie życzyli. Ja musiałem te zwyczaje uszanować i w jakimś stopniu zrozumieć” – opowiadał. Mimo to Ploch próbował pewnych modyfikacji podczas treningów. „Byłem pierwszym trenerem, który wprowadził muzykę podczas ćwiczeń na siłowni. Wcześniej nie pozwalano na takie dziwactwa. Im więcej odnosiliśmy sukcesów, tym łatwiej było uzyskać zgodę na wprowadzenie nowinek do treningów. Ale jednocześnie obserwowano mnie, pilnowano, bym nie dał zawodnikom zbyt wiele luzu” - dodał. Chińscy kajakarze trenują praktycznie przez cały rok w trzech ośrodkach w kraju: jeden znajduje się pod granicą rosyjską w Mandżurii, drugi to Qiandao, czyli „Jezioro Tysiąca Wysp”, olbrzymi akwen około 400 km na południe od Szanghaju, a trzeci leży na wysokości 2 tys. metrów w prowincji Junan. „Pracowałem w tych ośrodkach, ale potem odkryłem jeszcze jedno miejsce, moje ulubione. Było to jezioro Goan w prowincji Jianxi, w południowo-wschodniej części kraju. Baza jednego z moich mistrzów olimpijskich, odległa o 50 km od najbliższego miasteczka. Byliśmy kompletnie odizolowani, ale mieliśmy fantastyczne warunki. Tylko ja, moi zawodnicy i trenerzy oraz motorówka policyjna. Nikt inny nie miał prawa pływać po tym ogromnym jeziorze”. Porównując predyspozycje do uprawiania kajakarstwa Chińczyków i Polaków, Ploch nie ma wątpliwości, że większym potencjałem dysponują jego rodacy. „Chińczycy są natomiast bardziej zdyscyplinowani, umotywowani i uprawiają kajakarstwo dla nagród, pieniędzy, by ułożyć sobie życie po zakończeniu kariery. Nie widziałem w nich zamiłowania do kajaków, pasji, w odróżnieniu od naszych zawodników, którzy często, mówiąc górnolotnie, kochają sport” - ocenił. Po ostatnim kontrakcie w Korei Południowej powrócił do Polski w 2012 roku. Nie otrzymał propozycji pracy w kadrze, choć był pytany nieoficjalnie przez „różne osoby”, czy zgodziłby się objąć tę funkcję. We Wrocławiu i w Opolu, gdzie obecnie mieszka, szkolił Mateusza Zuchorę, Piotra Kuletę i Marcina Grzybowskiego. Dwójkę Kuleta - Grzybowski przygotowywał do mistrzostw świata w 2015 roku jako trener współpracujący z kadrą. W grudniu ubiegłego roku wygrał konkurs na trenera reprezentacji. W kadrze znalazło się 12 zawodników (trzech innych powołanych odmówiło współpracy z Plochem). Najmłodsi mają po 20 lat, najstarszym jest 38-letni Grzybowski. Ploch lepiej poznał nowych podopiecznych na zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie. Zaaplikował im ciężkie treningi na siłowni, biegi na nartach. W lutym kadrowicze wyjechali na obóz do Sao Domingos w portugalskiej prowincji Algarve. „Ciężkie treningi? Widziałem, jak się na świecie trenuje. Australijczyk Ken Wallace, mistrz olimpijski, na jednym treningu potrafił przepłynąć 1000 metrów w ostrym tempie... dwadzieścia razy, tam i z powrotem, i tylko jego sparingpartnerzy się zmieniali. Jak moi zawodnicy przepłynęli osiem razy 1000 metrów, to był już wielki płacz. U nas to jest zabawa, proszę pana” - podkreślił. Ploch jest przekonany, że jego podopieczni stopniowo przyzwyczają się do cięższych treningów. Pod warunkiem, że będą widzieć rezultaty swojej pracy. Niektórzy już je zobaczyli. „W Portugalii, po trzech tygodniach zasuwania, część kadrowiczów pobiła swoje rekordy na 1000 metrów, mimo że woda na tym dość płytkim jeziorze jest ciężka. Już chłopaki widzą owoce swojej pracy. A to dopiero początek” - stwierdził. Nowy trener kadry nie patrzy w metrykę, nie skreśla szans weterana Grzybowskiego na wyjazd na igrzyska w Tokio. „Podczas olimpiady w Pekinie, oprócz złotej dwójki Meng Guanliang i Yang Wenjun, miałem drugą, startującą na 1000 metrów, składającą się z zawodnika 19-letniego i 40-letniego. Zabrakło im do brązowego medalu ułamków sekundy. Nie widzę więc powodów, by rezygnować z Grzybowskiego, chyba że on sam przyjdzie do mnie i powie, że nie daje już rady” – wspomniał. Ploch zaapelował o to, by dano mu czas na spokojną pracę. „Proszę nie oczekiwać ode mnie wielkich wyników już w tym sezonie. Meng i Yang zajmowali 18. miejsce na świecie, gdy zaczynałem z nimi pracę. Doprowadzenie ich do złota olimpijskiego zajęło dokładnie 30 miesięcy. Proszę więc o trochę cierpliwości” – zaznaczył. Na igrzyskach w Tokio w 2020 roku kanadyjkarze będą walczyć o tylko dwa komplety medali: w C1 1000 oraz w C2 1000. Zmodyfikowano program po to, aby włączyć doń konkurencje w kanadyjkach kobiet, które w stolicy Japonii będą miały swój olimpijski debiut. „Gdybym nie wierzył, że Polacy mogą zdobyć medal w Tokio, to nie podjąłbym się tej pracy. Będziemy tam walczyć o medale” – podkreślił Ploch. Rozmawiał Artur Filipiuk
Państwa Osi – państwa należące do jednego obozu działań wojennych, walczące przeciw aliantom podczas II wojny światowej.Nazwa „oś” pochodzi od zwyczajowej nazwy, nadanej sojuszowi III Rzeszy, Włoch oraz Japonii. Według Henley & Partners Chiny są na drugim miejscu, jeśli chodzi o liczbę bogatych ludzi, którzy decydują się na emigrację. Na pierwszym miejscu jest Rosja – pisze Business Insider. Według agencji informacyjnej Bloomberg 10 tys. bogatych Chińczyków z kontynentu, którzy chcą opuścić kraj, wycofałoby z Chin aktywa o wartości około 48 miliardów euro. Powstaje więc pytanie, czy chiński rząd w ogóle pozwoli swoim bogatym obywatelom wyprowadzić się z kraju i zabrać ze sobą majątki. Według informacji Bloomberga, który powołuje się na rozmowy z siedmioma pracownikami bankowości, liczba zapytań do prawników specjalizujących się w prawie migracyjnym wzrosła od trzech do pięciu razy podczas lockdownu w Pekinie na wiosnę. Dla wielu zamożnych Chińczyków tygodnie w zamknięciu i pod kontrolą władz były impulsem do ucieczki. Jedną z najgłośniejszych emigracji miliarderów jest wyjazd z Chin miliardera Huang Yimenta z Szanghaju. Yimeng poinformował pracowników swojej firmy zajmującej się grami XD Inc, że wraz z rodziną wyjeżdża z kraju – oficjalnie z powodów rodzinnych. Także Harrym Hu, restaurator i miliarder z Szanghaju chce wyjechać. Hu powiedział Bloombergowi, że podczas covidowego lockdownu, że był to dla niego dramatyczny czas. „Czy możesz sobie wyobrazić, że umierałem z głodu, kiedy rozpoczęła się blokada w najnowocześniejszym mieście w Chinach?” - powiedział Hu agencji prasowej. Według Bloomberga, 46-latek zatrudnił prawnika i zarządcę aktywów, aby móc opuścić Chiny. Jak dotąd władze nie odpowiedziały na wniosek o wizę emigracyjną Hu, pisze Bloomberg. Władze nie ułatwiają emigracji. I nie chodzi tylko o biurokratyczne problemy w samych Chinach, ale także kłopoty jakie mają chińscy obywatele w krajach docelowych. Nie wszystkie kraje patrzą przychylnie na chińskich emigrantów, nawet tych zamożnych. W obecnej sytuacji coraz trudniej jest zdobyć niezbędne dokumenty. Władze w Pekinie doskonale zdają sobie sprawę z tego, że emigracja najzamożniejszych obywateli byłaby „wielkim kosztem dla chińskiej gospodarki” - powiedział Bloombergowi ekonomista Nick Thomas z City University of Hong Kong. Jednak polityka zero-covid jest w Chinach tak restrykcyjna, że wielu obywateli jest zdeterminowanych by jednak wyjechać i to na stałe. Czytaj więcej Chińskie miasta-widma nieodmiennie fascynują i przerażają. Stanowią przy tym obraz dość pesymistyczny, rodzący wiele pytań o przyszłość światowej gospodarki. Chińskie miasta-widma są jak opustoszałe, amerykańskie osiedla, które mogliśmy zobaczyć w filmie Big Short, ale na sterydach. Na bardzo dużej ilości sterydów. Pisać o kuchni chińskiej to trochę tak, jak pisać o jedzeniu w ogóle. Nie wiem czy jest drugie takie miejsce na świecie, gdzie mamy do czynienia z aż tak ogromną różnorodnością, mnogością wyboru i powszechnym dostępem do najdziwniejszych składników. Za mną już blisko dwa lata spędzone w tym kraju, a chińska kuchnia nie przestaje mnie zaskakiwać. Co rusz natrafiam na nowe dania, dowiaduję się o jeszcze dziwniejszych potrawach i zwyczajach i poznaję smaki, o jakich mi się nie śniło. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć trochę o tym, co w kuchni tego kraju zadziwia mnie najbardziej, do jakich zwyczajów już się przyzwyczaiłam i przyjęłam je jak swoje i kilku potrawach, których nie zapomnę do końca życia. Pragnę również zaznaczyć, że posiliłam się o przeprowadzenie małej ankiety wśród koleżanek z pracy. Nie są to oczywiście żadne wyszukane badania i nie można traktować ich zbyt poważnie, ale wesprę się ich wynikami w kilku miejscach poniżej, gdyż zgodność w przypadku niektórych kwestii jest naprawdę niesamowita. Chińczycy jedzą wszystko! Nigdy nie zapomnę wypowiedzi pewnej Chinki, która podczas wystawnego obiadu z okazji Dnia Kobiet, uraczyła nas takim oto powiedzonkiem: „Chińczycy jedzą wszystko co pływa, ale nie jest łodzią, wszystko co lata, ale nie jest samolotem i wszystko co chodzi, ale nie jest człowiekiem”. Myślę, że to zdanie znakomicie obrazuje upodobania kulinarne w Chinach. Naprawdę nie ma takiej rzeczy, na którą ci ludzie by się nie pokusili. Nie ma wątpliwości, że każde zabite zwierzę zostanie doszczętnie zjedzone, bo je się zarówno mięso jak i wszelkie podroby, a także skórę, tłuszcz, szyjki, raciczki, głowy, pyszczki, łapki, krew, szpik, a w przypadku małych ryb nawet łuski i ości! Na targach widzieliśmy nie tylko niezliczone gatunki ptaków, najróżniejszych owoców morza, ale także takie okazy jak aligatory i jeżozwierze (widok odciętej głowy aligatora przypuszczalnie pozostanie ze mną już do końca życia). Co gorsza, jak mieliśmy okazję się przekonać, w Chinach je się również gatunki zagrożone, w tym chociażby salamandry olbrzymie. Aby było sprawiedliwie, muszę jednak dodać, że nie wszyscy Chińczycy jedzą wszystko i wiele z tych najdziwniejszych przysmaków je się okazyjnie, a nie na porządku dziennym. Na pewno każdy słyszał, że w Chinach je się psy, co jest prawdą, ale nie jest to powszechna praktyka. Z tego co wiem, ten zwyczaj jest bardziej popularny na zachodzie kraju, a nie tu gdzie ja mieszkam, czyli na wschodzie. Ja osobiście nigdy nie widziałam psa w restauracyjnym menu, a wielu z moich znajomych zarzeka się, że psiego mięsa nigdy by nie tknęło. Z drugiej jednak strony, Chińczyków ciężko upchnąć w jakiekolwiek ramy i w tym miejscu muszę przytoczyć wypowiedź jednej z nauczycielek z mojej poprzedniej szkoły. Zaznaczam, że jest to zapis w 100 % oryginalny: „In China u can catch dogs and cats and sell them for money. Some of them r cooked. So poor of them.” Chińczycy jedzą dużo. To fakt niezaprzeczalny. Chińczycy pochłaniają ogromne ilości jedzenia, czego byliśmy świadkami wielokrotnie. Lubią też zamówić więcej niż mogą zjeść i dlatego często widzimy jak ze stolików w restauracjach sprzątane są prawie nietknięte dania. Trochę to smutne, zwłaszcza, że wiele osób utrzymuje, że w tym kraju bardzo ważne jest, aby nie marnować jedzenia. My jakoś tego nie widzimy. Natomiast to, co widzimy bardzo często, to wielkie uczty, czy to rodzinne, czy to służbowe. Chińczycy lubią chodzić do restauracji i chętnie oddają się tej przyjemności. W niektórych przybytkach czasami ciężko jest znaleźć wolny stolik, zwłaszcza w dużych centrach handlowych. Chińczycy lubią mięso. Lubią to mało powiedziane. Oni kochają mięso. Życie wegetarianina w tym kraju jest ciężkie. Życie weganina w niektórych miejscach mogłoby być niemożliwe. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zamówić danie bez mięsa oczywiście się da. Do wyboru jest naprawdę wiele opcji. Ale pozostaje jeszcze pytanie, jak te potrawy zostały przygotowane. Otóż ja bardzo często znajduję w moich warzywach małe kawałki mięsa. Często wydaje mi się również, że dania przygotowywane są na tłuszczu zwierzęcym. O zupach nawet nie wspomnę. Poza tym, wegetarianie zamawiając w chińskich restauracjach spotykają się z niezrozumieniem ze strony kelnerów. Byłam świadkiem sytuacji, gdy znajoma buddystka chciała wegetariańskie danie, na co obsługa zaproponowała jej kurczaka. Gdy odmówiła, zaproponowano jej rybę. Wszystko trwało w nieskończoność i było bardzo niedorzeczne. Natomiast pewna Amerykanka, która przybyła do naszej szkoły kilka miesięcy temu jako wegetarianka, wkrótce postanowiła zacząć jeść kurczaka, a niedawno również szynkę. Zmusiła ją do tego sytuacja. Myślę, że aby mieć całkowitą pewność, że nasze danie jest wegetariańskie, trzeba iść do specjalnej restauracji. Takie oczywiście są, ale głównie w dużych miastach. W tych mniejszych, a o prowincji już nawet nie wspominając, może być naprawdę ciężko. No chyba, że nie przeszkadza nam fakt, że każde zamówienie posiłku będzie prawdziwą przeprawą, pełną niedorzeczności i wzajemnego niezrozumienia. W tym miejscu posłużę się również moją ankietą. Otóż zapytałam moje młode, chińskie koleżanki, czy kiedykolwiek rozważały przejście na wegetarianizm lub weganizm. Na 12 osób tylko jedna odpowiedziała, że tak. Wcale nie oznacza to jednak, że jest wegetarianką, ona prawdopodobnie tylko o tym myślała. Inne odpowiedzi brzmiały następująco: – Nie. – Nie. Nigdy. Kocham mięso. – Nie. Nigdy. Kocham mięso, poza psem! – Nie, kocham mięso. – Tak, myślałam o tym, ale nigdy nie spróbuję. – Tak. Myślałam o tym. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że miałabym nie jeść mięsa. – Oczywiście, że nie. – Nie. Lubię mięso. Nawet gdybym chciała schudnąć to i tak będę jadła mięso. Chińczycy lubią się dzielić. Do naszych ulubionych chińskich zwyczajów należy dzielenie się posiłkami. Wiele restauracji ma specjalne stoły, z dużymi, obrotowymi płytami. Dania przynoszone są na talerzach i układane na płycie. Później każdy przesuwa płytą aby przenieść na swój talerz to, na co ma ochotę. W ten sposób można zamówić dużo różnych potraw i spróbować wielu rzeczy na raz. Gdy pierwszy raz zabrano nas na taki obiad, byliśmy zachwyceni. Za każdym kolejnym razem zresztą też. Co więcej, jedzenie w bardziej ekskluzywnych restauracjach bardzo różni się od tego, które można zjeść w małych, lokalnych knajpkach. Osiedlowe przybytki mają zazwyczaj skromne menu, podczas gdy w dużych, ekskluzywnych restauracjach można spróbować prawdziwych rarytasów. Za przykład niech posłuży nasza świąteczna kolacja zorganizowana przez szkołę, w której obecnie uczymy. Na naszym stole pojawił się surowy łosoś na lodzie, ananasy z wydrążonymi środkami, w których było pyszne danie z ryżu, sushi, ciastka z durianem, ogromne i przepyszne krewetki, curry z wołowiną oraz kilka innych rewelacji. Naprawdę ciężko było zdecydować, czego spróbować najpierw. Chińczycy których nie stać na drogie restauracje też jedzą razem i ze wspólnych talerzy. Bardzo często widzimy jak rozkładają małe stoliki i wspólnie przy nich zasiadają. A widzimy to dlatego, że często robią to w miejscach pracy. Widzieliśmy zastawiony stół na środku sklepu z pamiątkami, widzieliśmy ludzi przy stoliku na środku alejki w centrum handlowym, a ostatnio widzieliśmy ekipę stojącą za ladą w naszym lokalnym supermarkecie i wcinającą coś ze wspólnego gara (swoją drogę wyglądało to nieziemsko, nigdy wcześniej nie zauważyłam, że mają tam stanowisko do gotowania). Takie widoki to stały element miejskiego krajobrazu w Chinach. Element, który nie ukrywam, bardzo mi się podoba. Chińczycy jedzą na ulicy. W Chinach bardzo popularne są małe, przenośne stanowiska do gotowania. Na ulicach co rusz widzimy przejeżdżające w te i wewte gabloty z wymyślnymi kawałkami mięsa gotowymi do sprzedaży albo z grillami gotowymi do użytku. Ich właściciele przemieszczają się z miejsca w miejsce, rozkładają swoje sprzęty i sprzedają jedzenie wprost na chodniku. Zazwyczaj tworzą się całe skupiska takich osób, oferujących bardzo podobne produkty. Na przykład tuż pod naszym blokiem, praktycznie co wieczór, rozkładają się małe budki, często ze stolikami i rozpoczyna się nocne grillowanie. Przy dużych skrzyżowaniach, sprzedawcy rozkładają się przy wszystkich czterech stronach ulicy. Bardzo często sprzedają też piwo (w niskiej cenie), więc można sobie urządzić małą imprezkę. O poranku też wszędzie stoją wózki i ludzie sprzedają jedzenie śniadaniowe. Całe ulice przeistaczają się nagle w jedną, wielką jadłodajnię. Jedni pieką placki w okrągłych piecach, inni serwują baozi (bułeczki na parze), jeszcze inni smażą naleśniki. Chińczycy jedzą dziwne śniadania. Skoro jesteśmy przy temacie śniadań, to muszę przyznać, że na początku ciężko było mi się przyzwyczaić do chińskich zwyczajów śniadaniowych. Ja przez większość życia na śniadanie jadłam kanapki, a te są w tym kraju praktycznie niedostępne, a już na pewno nie w takiej formie, jak ja bym sobie tego życzyła. Po pierwsze, jeśli już uda nam się w Chinach kupić coś co przypomina kanapkę, to na pewno będzie ona słodka. Chińczycy lubują się w słodkim chlebie tostowym i jedzą go bez żadnych dodatków. Ja nie znoszę chleba tostowego, który nie jest opieczony. Jest dla mnie po prostu niejadalny. W związku z tym pozostają mi bagietki, które są w miarę ok, ale od polskiego pieczywa wciąż dzielą je miliony lat świetlnych. Sama bagietka wciąż nie rozwiązuje jednak problemu. Kolejną rzeczą jak dla mnie nie do przeskoczenia, jest słodka wędlina. Słodkie parówki, słodka szynka, słodkie kiełbaski, ble-eh. Oprócz tego, w Chinach ciężko o dobre warzywa. Ja staram się w ogóle nie jeść surowych warzyw gdyż im nie ufam i zawsze mam wrażenie, że prędzej mi zaszkodzą niż pomogą. Jak widzę w jakich warunkach uprawiane są tutaj rośliny i przy jakich drogach się znajdują, to naprawdę odbiera mi to apetyt. Co więcej, one prawie wcale nie mają smaku. Pomidory potrafią być tak bez wyrazu, że równie dobrze mogłoby ich nie być. A zatem, skoro nie ma co liczyć na porządne kanapki, to co jeść w Chinach na śniadanie? Otóż jak już wspomniałam, na początku nie było mi łatwo przestawić się na tutejsze zwyczaje. A wszystko to dlatego, że chińskie śniadania bardziej przypominają polskie obiady. Przede wszystkim, zawsze są na gorąco. Ogólnie to dobrze, bo ciepłe jedzenie doda nam więcej energii z rana, ale ja jakoś nigdy nie mam ochoty na pierogi z mięsem o poranku. Moim wymarzonym daniem o ósmej rano nie jest też rosół z makaronem i warzywami. Ociekające tłuszczem i smażone na głębokim oleju kawałki ciasta? Gorące, podejrzane, rybne kulki? Dziwne tofu? Tłuste naleśniki z kawałkami kurczaka? Żadna z tych rzeczy nie znalazłaby się na moim stole, gdybym miała inny wybór. Ostatnia rzecz o jakiej chciałabym w tym kontekście wspomnieć, to kawa. O ile napój ten robi się w Chinach coraz bardziej popularny i na przykład w Jinhua kawiarnie są dosłownie na każdym kroku (aczkolwiek zdarza się, że nie ma w nich kawy, co jest klasycznym, chińskim paradoksem), to większość Chińczyków do śniadania wciąż wybiera inne napoje, w tym gorące mleko sojowe z plastikowego woreczka. Dlatego jeśli w naszej okolicy nie ma żadnej zrobionej na zachodni styl kawiarni, to nigdzie indziej kawy nie uświadczymy. Nie będzie jej na żadnym z przydrożnych stoisk, ani w garkuchni, ani w żadnej z małych, lokalnych restauracyjek. Gdy mieszkaliśmy w Suzhou, kawa była dla nas luksusowym towarem, który nabywaliśmy tylko podczas weekendowych wypadów do centrum. W Hangzhou mieliśmy szczęście, bo w naszej okolicy była kawiarenka internetowa, która o dziwo serwowała kawę. Bardzo często musieliśmy długo na nią czekać, gdyż zazwyczaj byliśmy pierwszymi tego dnia klientami zamawiającymi ten napój i najpierw trzeba było uruchomić ekspres, ale była. Teraz, gdy mieszkamy w Jinhua, ten problem na szczęście dla nas nie istnieje. Mamy tu w pobliżu kawiarnię i KFC, które też serwuje kawę. Inna sprawa, że w obu wydaniach daleko jej do ideału. Chińczycy jedzą dużo ryżu i makaronu. Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, gdy napiszę, że Chińczycy jedzą dużo ryżu. Jest to dość oczywiste. Drugim podstawowym składnikiem chińskich potraw, jest natomiast makaron. W wielu restauracjach, zwłaszcza muzułmańskich, wyrabia się go ręcznie i jest naprawdę pyszny. Gdy zapytałam moje koleżanki co jedzą na lunch i obiad, wszystkie 12 wymieniły ryż przy co najmniej jednym posiłku, a 8 z nich również makaron. Chińczycy bardzo lubią też pierogi, które serwowane są praktycznie wszędzie i na wiele, różnych sposobów. Moim odkryciem w tym kraju są pierogi z jajkiem i szczypiorkiem. Pycha! Lubię też z warzywami, co w Chinach zazwyczaj oznacza tylko zielone warzywa. Co ciekawe, Chińczycy lubią maczać pierogi w occie. Ja sama tego zwyczaju jednak nie przejęłam. Chińczycy jedzą dziwne rzeczy. O dziwnych, chińskich potrawach można by napisać całą książkę i to pewnie w kilku tomach. Ja, po blisko dwóch latach w tym kraju, wciąż jestem na nowo zaskakiwana. Jednak aby jeszcze urozmaicić ten temat, postanowiłam zapytać moje chińskie koleżanki, co ich zdaniem jest najdziwniejszą potrawą jaką jedzą ludzie. Zagadnienie podzieliłam na dwa pytania, tak aby dotyczyły dziwnych potraw na świecie i tych w Chinach. Jak się okazało, w wielu przypadkach dziewczyny udzieliły takiej samej odpowiedzi na oba pytania. Natomiast te, które udzieliły różnych odpowiedzi i tak w obu przypadkach wymieniły potrawy, które w Chinach występują, co tylko potwierdza fakt, że tutejsze jedzenie potrafi być naprawdę nietypowe. A oto niektóre z odpowiedzi: – smażone robaki (wymienione przez pięć osób) – mózg małpy – mózg świni – skorpiony – organy wewnętrzne – ślimaki – psy – karaluchy – węże – kacze głowy i absolutny hit: – wiosenny mocz małych chłopców i gotowane w nim jajka z zarodkami w środku. Te odpowiedzi uświadomiły mi, że jeśli chodzi o jedzenie, to potrafię być bardziej chińska niż moje koleżanki. Okazuje się bowiem, że z powyższych potraw, próbowałam aż czterech pozycji i myślę, że na tym się nie skończy. Na pewno odpuszczę sobie tylko mózg małpy i wiosenny mocz. A oto chińskie potrawy, które to dla mnie są dziwne, ale odważyłam się ich spróbować: – kacze szyjki (uwielbiam i jem bardzo często) – kurze łapki (spróbowałam, ale moim ulubionym przysmakiem nigdy nie będą) – rozgwiazda – meduza – smażone robaki – świński mózg – żółw. Raz zdarzyło mi się też trafić na potrawę, która sama w sobie wcale dziwna nie jest, ale jej podanie okazało się mocno zaskakujące. Mowa o fragmencie głowy świni, z której nikt nie usunął zębów. Powyższy tekst został napisany w ramach projektu Klubu Polki. Tym razem tematem są dziwne zwyczaje kulinarne w różnych krajach. Zapraszam do lektury również innych artykułów, które można znaleźć pod adresem: Na pewno odpuszczę sobie tylko mózg małpy i wiosenny mocz. A oto chińskie potrawy, które to dla mnie są dziwne, ale odważyłam się ich spróbować: – kacze szyjki (uwielbiam i jem bardzo często) – kurze łapki (spróbowałam, ale moim ulubionym przysmakiem nigdy nie będą) – rozgwiazda. – meduza. – smażone robaki. I. Mały William Black, który w chwili, kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, czyli w r. 1890, liczył 7 lat, usłyszawszy, że ojciec opowiada matce o Anglikach, powracających z „niebieskiego państwa“, zawołał ze zdziwieniem: — Mój ojcze! Więc są tacy ludzie, którzy mieszkają w „niebieskiem państwie“ i wracają stamtąd, kiedy mają ochotę? — Dlaczego cię to dziwi? — spytał ojciec. — Bo mama mi opowiadała, że w „niebieskiem państwie“ przebywają tylko dusze sprawiedliwych, ciała zaś ich wiecznie spoczywają w grobach. — Mój drogi Williamku, — odparł ojciec — niebieskie krainy, gdzie przebywają dusze zmarłych ludzi, zowią się „królestwem niebieskiem“, nazwę zaś „niebieskiego państwa“ nosi rozległa przestrzeń ziemi w Azji, gdzie żyją Chińczycy. Są to tacy sami ludzie, jak i Anglicy; różnią się zaś od Europejczyków tem, że mają skórę żółtą, oczy skośne i że tam mężczyźni, tak jak u nas kobiety, splatają włosy w długie warkocze. Obyczaje tego ludu są bardzo dla nas dziwne i wielce się różnią od naszych. — Ach, ojczulku! — zawołał William. — Żebym też mógł kiedy pojechać do tych Chińczyków. Słysząc to, ojciec uśmiechnął się, pogładził Williama po głowie i rzekł: — Chińczycy mieszkają bardzo daleko. Droga do nich prowadzi przez olbrzymie morza i trwa kilka tygodni. Gdy podrośniesz i nauczysz się czytać, kupię ci ciekawą książkę, w której są opisanie obyczaje Chińczyków; tymczasem nie myśl o „państwie niebieskiem“ i baw się dalej w konie. Od owej chwili upłynęło dużo, dużo lat. Mały Williamek wyrósł na dojrzałego młodzieńca. Trwając ciągle w zamiarze zwiedzenia Chin, poznał się z pewnym uczonym, znającym język chiński i zaczął od niego pobierać lekcje. Była to praca bardzo ciężka i żmudna, bo pismo chińskie liczy do najrozmaitszych znaczków. Nauczywszy się nieźle po chińsku, William złożył podanie do rządu, prosząc o wyznaczenie mu odpowiedniej posady w Chinach. Po niejakim czasie w Pekinie, stolicy Chin, zawakowała posada pomocnika posła, którą otrzymał William; wyruszył więc niebawem w daleką drogę. II. Po długiej i bardzo niebezpiecznej morskiej podróży, trwającej kilka tygodni, William przybył do Chin. Otoczyły go tłumy ludzi o żółtych twarzach i małych, ruchliwych skośnych oczach. — Nareszcie widzę prawdziwych Chińczyków! — pomyślał William i z ciekawością przypatrywał się mężczyznom, noszącym długie warkocze, spadające im aż do pasa; dziwił się ich szerokim, jedwabnym kaftanom i różnobarwnym strojom Chinek. Chińczycy przyglądali się Williamowi na ulicy z wielkim podziwem; otoczywszy go ciasnem kołem, wyjmowali z pudeł, zawieszonych przez ramię, bardzo ładne porcelanowe figurki, wyroby z kości słoniowej i zachwalali głośno swój towar. William, zdoławszy się z wielkim trudem uwolnić od ich natarczywych nalegań, zbliżył się do tragarzy, wynajął lektykę i ruszył w niej do nadmorskiego miasta, a potem na wozie, ciągnionym przez cztery bawoły, dostał się do Pekinu i przedstawił się posłowi angielskiemu, panu Brown. Pan Brown przywitał go bardzo serdecznie, zapoznał ze swoją małżonką, a po obiedzie odprowadził go do mieszkania, które się znajdowało w pobliskim domku. Jak cały domek, tak i mieszkanie wydało się Williamowi bardzo dziwne: domek miał wygląd jednopiętrowej altanki, zrobionej z grubych pni bambusowego drzewa i przykrytej śpiczastym słomianym dachem. Do mieszkania prowadziły skrzypiące lekkie schody. W oknach nie było wcale szyb: przykrywały je maty, czyli grube tkaniny, zrobione z włókien roślinnych. Podłogę przykrywał bardzo ładny różnobarwny kobierzec; na ścianach wisiało kilka cudacznych obrazków, wyobrażających śmieszne, tłuste ptaki, latające po sinem niebie. Przy ścianach stało kilka bambusowych krzesełek i niski tapczanik, zastępujący łóżko. William urządził swe mieszkanko bardzo wygodnie, a po pewnym czasie, w wolnych od pracy chwilach, zaczął zwiedzać Pekin. Pekin, czyli „północna stolica“, położony jest niedaleko od wzgórz Junglińskich. Otacza go olbrzymi mur, trwający od wieków, zbudowany ongi w celu obrony żyznych pól chińskich od napaści koczujących plemion, które do dziś jeszcze wiodą tułaczy żywot na stepach mongolskich. W murze jest pięćdziesiąt bram; nad każdą bramą piętrzy się wysoka baszta, gdzie czuwają straże. Największą ciekawość wzbudziła w Williamie słynna wieża pekińska, wznosząca się na wzgórzu za rzeką, przez którą ciągnie się czerwony most kamienny. Ściany tej wieży są z porcelany, zabarwionej na kolory: żółty, czerwony i zielony. Wieżę otacza dziewięć krużganków, przykrytych żelaznemi daszkami. Na skrajach daszków wisi mnóstwo srebrnych dzwonków, które przy silniejszym powiewie wiatru wydają bardzo miłe dla ucha dźwięki. Wewnątrz wieży znajdują się schody, wiodące na sam jej szczyt. Z najwyższego krużganku roztacza się wspaniały widok na całe miasto, największe w Chinach. U stóp tej ogromnej stolicy wije się w pięknych zawrotach Pej-ho, biała rzeka, która wpada do zatoki Peczilijskiej. Wybrzeża jej są gęsto zasiane domkami i pagodami, czyli świątyniami. Ponad tysiącem domostw króluje wysoki pałac cesarski, a w nim przebywa władca Chin. Opodal pałacu znajduje się bardzo bogate obserwatorjum astronomiczne, wyższa szkoła i olbrzymie budowle drukarń, w których znajduje się rozmaitych książek. Pewnego razu pan Brown oświadczył Williamowi, że zaproszono ich na wesele córki bogatego mandaryna[1]. — Mandaryn Czing-cha — rzekł pan Brown — polecił mi, żebym zaprosił pana na tę wielką uroczystość. — Jestem mu za to bardzo wdzięczny, — odparł z uśmiechem William — lecz się obawiam, żeby mnie nie poczęstowano pieczonemi kotami, psami, szczurami i innemi „smakołykami“. — Próżne obawy! — uspokoił go pan Brown. — Mandaryn Czing-cha przyjmie nas bardzo wystawnie. William, ciesząc się tą rzadką okazją, ubrał się odświętnie i po pół godzinie opuścił ze swymi przyjaciółmi ambasadę angielską. Przed gankiem czekała na nich obszerna lektyka. Gdy zajęli miejsca, czterej silni Chińczycy podnieśli ją z ziemi, oparli drążki na ramionach i śpiesznym krokiem ruszyli do domu mandaryna. Już się zbliżano do celu podróży, gdy w oddali odezwały się przenikliwe głosy piszczałek i głośne krzyki kilkudziesięciu ludzi. — To narzeczona przybywa! — rzekł pan Brown i kazał tragarzom zatrzymać się w pobliżu wejścia do domu mandaryna. Na rogu ulicy ukazała się lektyka, niesiona przez czterech służebników, ubranych w bogate szaty. Przed lektyką kroczyli muzykanci, dmąc w piszczałki i bijąc w bębny. Tłum, otaczający lektykę, wydawał dzikie, przeraźliwe okrzyki radości. — Więc w tej lektyce przybywa narzeczona? — spytał William. — Tak jest! — odparł pan Brown. — Lektyka jest zamknięta, a klucz od niej ma stara służąca, o, ta, — dodał — co kroczy na przedzie orszaku. Chiński zwyczaj każe, aby narzeczona była dla wszystkich niewidzialna, nawet narzeczony jeszcze jej nie widział. I ona również nie zna go wcale. — To bardzo śmieszne! — zauważyła pani Brown. — Cóż to będzie, jeśli się nie spodoba swemu przyszłemu mężowi? — Rzadko to się trafia — odparł pan Brown. — Jeśli jednak narzeczony jest bardzo wybredny, wówczas odsyła pannę młodą do domu jej rodziców, lecz musi im zato zapłacić sporą sumę pieniędzy. — Dziś jednak nie będziemy świadkami tego wypadku, bo, jak słyszałem, panna jest bardzo przystojna. Tymczasem orszak zbliżył się do domu mandaryna i zatrzymał się przed drzwiami. Po chwili we drzwiach ganku ukazał się mandaryn, ubrany we wspaniałe szaty. Muzykanci przywitali go przeraźliwą muzyką. Mandaryn zeszedł wolno po stopniach ganku, zbliżył się do starej służki, wziął od niej klucz, otworzył drzwiczki lektyki i ciekawie zajrzał do jej wnętrza. Na miękkiej ławeczce siedziała panna młoda, ubrana odświętnie; gęsta zasłona zakrywała jej oblicze. Mandaryn prędkim ruchem odgarnął zasłonę, poczem wykrzyknął: — Piękna jak poranek słoneczny! Podawszy narzeczonej rękę, pomógł jej wysiąść z lektyki i wprowadził do swego domu. Za nimi weszła reszta orszaku, państwo Brown i William. Goście zasiedli przy olbrzymim szerokim stole, na którym było ze sto potraw. Wśród pięknych koszów, pełnych owoców, widniały miski z różnemi potrawami. Były to najdelikatniejsze chińskie przysmaczki: smażone gołębie jaja, dzikie koty, potrawa z żab, suszone robaki, tak ohydne, że sam ich widok wzbudzał wstręt. Prócz tych „smakołyków“, jak je nazwał William, roznoszono w małych czarkach drobno posiekane bażanty, rybę i inne potrawy, tak przesolone, że nasi goście musieli ciągle popijać je słodkim napojem, wyrabianym z ryżu i noszącym nazwę „saud-czu“. Grzeczny gospodarz, chcąc uczcić obecność Anglików, wzniósł toast za ich zdrowie. Wziąwszy filiżankę w obie ręce, trząsł się długo, kiwał głową, poczem, wypiwszy napój, pokazał gościom dno filiżanki, przekonywając ich w ten sposób, że wypił wszystko. Potem klasnął w dłonie i rozkazał służącym zaprosić do stołu narzeczoną, która dotychczas siedziała sama w przyległym pokoju. Po chwili w drzwiach ukazała się panna młoda. Zdumiał się William, widząc, że przyszła pani mandarynowa nie umie wcale chodzić: z trudem stawia nogi, to znów śmiesznie podskakuje, robiąc małe niezgrabne kroczki. — Co to znaczy? — zapytał cicho Browna. — Ta Chinka idzie tak, jakgdyby miała lada chwila się przewrócić. — Drogi kolego! — odparł z uśmiechem pan Brown. — Zapomniałeś zapewne o tym niemądrym chińskim zwyczaju, zakorzenionym wśród zamożnych Chińczyków: po urodzeniu dziewczynki nogi jej zakuwają w małe drewniane trzewiczki, które powstrzymują wzrost stopy, aby pozostała małą; przeszkadza im to stąpać należycie, lecz mandaryni tłumaczą się, że ich córki nie są stworzone do chodzenia, ale do noszenia przez służbę w lektykach. Mandaryn, powstawszy, powiódł po zebranych gościach dumnem spojrzeniem i zawołał: — Czy widzicie, z jak wysokiego rodu pochodzi moja żona? — Widzimy! — krzyknęli goście. Mandaryn z uśmiechem zadowolenia zbliżył się do nieszczęśliwej kaleki, podał jej ramię i doprowadziwszy ją do stołu, wskazał miejsce obok siebie. Wówczas zaczęła się prawdziwa uczta: służący przynieśli filiżanki, wrzucili do nich szczypty herbacianego kwiatu i polali go wrzącą wodą. Wonny zapach, ulatujący z porcelanowych filiżanek, cienkich jak papier, rozniósł się w powietrzu. Podano następne potrawy, które młoda pani mandarynowa zajadała z wielkim smakiem. Zamiast noży i widelców, Chińczycy używali małych pałeczek z kości słoniowej. Państwo Brown, przyzwyczajeni do nich, jedli dość zręcznie, lecz William, nie wiedząc, jak się obchodzić z temi pałeczkami, mimo kilku prób, nie mógł uchwycić niemi żadnego kawałka mięsa. Nareszcie udało mu się wyłowić z misy większy kawałek; w chwili jednak, gdy podnosił go do ust, mięso się ześliznęło z pałeczek i upadło na obrus. Chińczycy ze złośliwym uśmiechem spoglądali na niezgrabnego, jak sądzili, cudzoziemca. Jeden z nich, nachyliwszy się do sąsiada, wyszeptał: — Czy zacny mandaryn, wielki stróż olbrzymich więzień potężnego monarchy, uważa, jaki ten Anglik niezdara? — Uważam, czcigodny mandarynie, dzielny zaganiaczu robotników i śmiały tępicielu pałacowych szczurów potężnego monarchy. William, widząc, że się naraża na śmieszność, zaniechał dalszych prób z pałeczkami i zaczął jeść owoce i cukierki. Biesiada przeciągnęła się do nocy. Pożegnani ceremonjalnie przez nowożeńców Anglicy powrócili do domu. Orszak służących, z różnokolorowemi lampionami w rękach, odprowadził ich aż do ganku ambasady. III. Po pewnym czasie pan Brown i William udali się do nadmorskiego miasta, Kantonu. Droga prowadziła przez rozległe łany, zasiane ryżem. William przekonał się naocznie, że Chińczycy są bardzo pracowici. Wkładali bowiem dużo trudu, żeby nieurodzajny kamienisty grunt uczynić żyznym. Miejsca, gdzie ryż już powschodził, zalewali wodą, sprowadzaną z pobliskich rzek i potoków, w drewnianych kubłach, przywiązanych do długiej liny, obracającej się na dwóch olbrzymich kołach. Jest to bardzo żmudna praca, lecz przynosi rolnikom znaczne korzyści. Minąwszy ryżowe pola, nasi podróżni przejeżdżali wśród sadów bambusowych, w których wybujały wysokie kolankowate łodygi, okryte wąskiemi listkami. — Ta roślina — zauważył pan Brown — oddaje Chińczykom wielkie korzyści i nieocenione usługi. Bambusowych łodyg używają tutaj do urządzania tam wodnych, na płoty i do budowy domków. Z włókien bambusa wyrabiają sita i maty; z cieńszych gałęzi — instrumenty muzyczne, z kolanek — rozmaite naczynia, z najcieńszych zaś łozinek — laski i kojce dla ptactwa domowego. Nie dość na tem, z bambusu wyrabiają bardzo ładny papier, na którym Chińczycy piszą małemi pendzelkami, maczanemi w czarnym tuszu. Podróżni przez całą drogę podziwiali pracowitość Chińczyków, ich czyste miasteczka i gospody. Nareszcie przybyli do Kantonu. To dziwne miasto rozsiadło się przy ujściu rzeki Si-kiang, wypływającej z gór Nau-ling. Większa część miasta wybudowana jest na wodzie: domki stoją na szerokich pomostach, wspartych na grubych palach, wbitych w dno rzeki. Równe rzędy domków formują ulice — kanały, w których mijało się mnóstwo łodzi, przewożących ludzi z jednej strony ulicy na drugą. Wielu biednych Chińczyków całe życie swoje przepędza na czółnach, dających schronienie w nocy, a zarobek we dnie. Brown i William wsiedli do ozdobnej łodzi i kazali się wieźć do drugiej części miasta, leżącej na stałym lądzie. Po drodze spotykali setki łodzi, naładowanych jarzynami, workami z ryżem i innemi towarami. Wreszcie czółno dobiło do brzegu. Nasi znajomi znaleźli się na jednej z największych i najruchliwszych ulic Kantonu. Otoczył ich gwar przechodniów i przeraźliwe krzyki kupców, zachwalających swój towar. — Oto świeże kaczki! Kupujcie tłuste gęsi! — Wielmożni! Zwróćcie uwagę na moje owoce, na biały ryż, na słodki, jak cukier, „saud-czu“. — Sprzedaję papier, tusz, laski! Nasi znajomi skierowali się w stronę wyspy Hong-Kong, na której leży angielska osada Victoria. Naraz ujrzeli kilkudziesięciu biegnących strażników, którzy z okrzykiem: „Wan-Sai-Jeb!“, co znaczy: „Pan dziesięciu tysięcy lat“ — zaczęli rozpędzać tragarzy, zatrzymywali wozy, rozkazując im usuwać się z drogi. — Co znaczy to wołanie? — spytał William Browna. — Jest to przednia straż cesarza, który będzie tędy przejeżdżał. Zatrzymajmy się na rogu ulicy, ujrzymy bardzo ciekawe widowisko. Po chwili rozległy się piskliwe tony piszczałek, cymbałki i ogłuszające dźwięki instrumentu „tam-tam“. Była to orkiestra, poprzedzająca wehikuł cesarza i grająca hymn narodowy. Tekst hymnu przesadnie wychwalał władcę Chin — „smoka niebios“. Autorem tej muzyki miał być cesarz Hing-Cza, panujący 700 lat przed Narodzeniem Chrystusa. Za orkiestrą, niesiony we wspaniałej lektyce, ukazał się cesarz, czyli Tien-Tse — syn niebios, witany dzikiemi okrzykami tłumu. Gdy orszak zginął za zakrętem ulicy, William i Brown przeszli most, łączący ląd z wyspą Hong-Kong i wkrótce znaleźli się w mieszkaniu pewnego angielskiego kupca, przyjaciela Browna. Kupiec zatrzymał ich u siebie przez parę dni w gościnie i pokazywał wszystkie osobliwości Kantonu. Przechadzając się nad brzegiem rzeki, zobaczyli Chińczyka, który karmił rybami kilka pelikanów. Ujrzawszy cudzoziemców, Chińczyk chwycił za sznurki, ścisnął niemi gardła pelikanów i wydał głośny przenikliwy świst. Na to hasło pelikany zaraz skoczyły do wody i zginęły w jej głębiach. Po chwili zaczęły się wynurzać z rzeki, niosąc w dziobach lśniące ryby. Chińczyk gwizdnął: pelikany pooddawały mu zdobycz i na rozkaz pana znów zanurzyły się w wodzie. Po pewnym czasie na dnie łodzi było sporo mniejszych i większych ryb. Gdy ptaki się zmęczyły i nie chciały nurkować, srogi Chińczyk zaczął je bić kijem bambusowym, zmuszając do dalszej pracy; pozwolił im odpocząć dopiero wtedy, gdy miał prawie pół łódki ryb. Zdjąwszy kapelusz, poprosił widzów o pieniądze. — Wielmożni! — zawołał. — Czyście widzieli kiedy takie mądre ptaki? Ponieważ są bardzo żarłoczne, ścisnąłem im gardła powrozami, żeby nie jadły złowionej zdobyczy. Teraz, w nagrodę za pracę, dam im cząstkę połowu. To mówiąc, odwiązał ptakom z szyi sznurki i rzucił im kilkanaście małych rybek, które pelikany połknęły w mgnieniu oka. Wieczorem kupiec wybrał się z gośćmi do teatru chińskiego. Zaledwie jednak uszli kilkadziesiąt kroków od domu, dały się słyszeć na ulicach przeraźliwe krzyki: — Tajfun! Tajfun! Na dźwięk tego strasznego wyrazu wszyscy ludzie, znajdujący się na ulicach, uciekali do najbliższych domów i kryli się pod dachem. Zamykano drzwi, okna; kto żyw, chował się w najodleglejszych kątach mieszkania. Brown i William powrócili śpiesznie do domu kupca, który również pozamykał drzwi i okiennice. Zaledwie to uczynił, na ulicy zahuczał straszliwy wicher. Pęd wiatru był tak mocny, że cały domek drżał w swych posadach. Tymczasem tajfun dął przeraźliwie, huczał, świszczał, niszcząc wszystko, na co po drodze natrafił. Przez szczeliny w okiennicach było widać tumany kurzu, kłębiące się na ulicy: straszny wicher porywał deski, szyldy i inne drobne przedmioty, miotając niemi o ściany i dachy domów. Nasi znajomi bladzi i drżący z przerażenia siedzieli w kątku pokoju i w najwyższej obawie czekali końca burzy. Szczęściem, tajfun tym razem nie szalał długo; po kwadransie wichura zaczęła się uspokajać, wreszcie burza szczęśliwie przeszła. Po godzinie, gdy się niebo wypogodziło, Brown i William wyszli na miasto, gdzie mogli oglądać ślady zniszczenia, sprawionego przez groźną trąbę powietrzną. Na ulicach leżały porozrzucane rozmaite szyldy sklepowe, lampjony, porujnowane kramy. Niektóre domki tak były uszkodzone, że groziły zawaleniem. Rozkołysana wichrem woda w rzece garbiła się od wielkich fal, zalewających brzegi. Wiele czółen roztrzaskało się, a rodziny, mieszkające na nich, poginęły lub, zdoławszy uratować życie, zostały nędzarzami. Groźny tajfun pozbawił całkowitego mienia wielu rolników; pola, sady, plantacje ryżu były doszczętnie zniszczone. W sadach owocowych wiele drzew leżało powyrywanych z korzeniami. IV. Wróciwszy do Pekinu, William zajął się pracą biurową, w wolnych zaś chwilach czytywał pożyczoną od Browna bardzo zajmującą książkę, w której szczegółowo była opisana historja Chin i rozmaite obyczaje Chińczyków, panujące w owych czasach. Z tego dzieła William dowiedział się, że cesarz chiński jest uważany przez naród za pośrednika między bogami i ludem. Z tej przyczyny lud otacza go najwyższą czcią i obdarza najwznioślejszemi tytułami. Na urzędowych papierach zwą cesarza Hwang-Ti albo Hwang-Sang, co znaczy najmiłościwszy pan. Prócz tego cesarza zwie się jeszcze Tien-Tse, czyli syn niebios lub Tang-Kiu-Fohi — to jest Budda (bóg) dzisiejszego dnia. Dworzanie witają go okrzykiem Wan-Sai-Jeb — panie dziesięciu tysięcy lat! Cesarz zaś mówi o sobie „szeu“, czyli my albo kwa-jim, czyli książę, pan. Wszechmocny władca Chin jest głową kościoła, panem całego państwa. Ma władzę życia i śmierci nad poddanymi, ale rzadko kiedy bywa samowolny i okrutny. Znak cesarski — to smok pięciogłowy, którego złocona rzeźba ozdabia tron cesarski. Otoczony licznym dworem, składającym się z kilku tysięcy osób, cesarz prowadzi życie bardzo czynne i pracowite. W zimie i w lecie wstaje zazwyczaj o trzeciej godzinie po północy. Spożywszy pierwsze śniadanie, udaje się do jednej ze swych świątyń i tam, na osobności czyni praktyki religijne. Następnie odczytuje sprawozdania gubernatorów, którzy codziennie powiadamiają go o stanie całego państwa. O siódmej z rana, przy śniadaniu, w towarzystwie ministrów rozpatruje najważniejsze sprawy dnia, poczem udaje się do sali przyjęć i przebywa tam do godziny jedenastej. Po parogodzinnym odpoczynku zasiada do obiadu między godziną trzecią a czwartą, poczem przechodzi do swego gabinetu. Tam pracuje do wieczora i o zachodzie słońca udaje się na spoczynek. Cesarz opuszcza pałac tylko wtedy, gdy odwiedza groby swych przodków. W dawniejszych czasach ulubioną zabawą władców chińskich były łowy, odbywające się w olbrzymich lasach, w górzystej prowincji Kirynu. Najwyższą cześć po cesarzu odbiera cesarzowa. Tytułowana jest Hwang-han, to jest cesarzowa, lud zaś nazywa ją Kwah-chu, czyli matką państwa. Cesarz przebywa stale w starożytnym pałacu, siedzibie swych przodków, wybudowanym wraz z rozpoczęciem ostatniej dynastji, t. j. królewskiego rodu w roku 1644. Pałac ten znajduje się o 400 kroków od zachodniej bramy Pekinu i nosi rozmaite nazwy, a mianowicie: gmach posłuchania, złoty pałac, cynobrowa (czerwona) aleja, różowe sklepienie, pałac purpurowy albo zakazany, złote lub niebieskie wschody i t. d. Komnaty cesarskie mają 35 łokci długości, dziesięć szerokości; w środku pałacu znajduje się sala tronowa. Podwoje w pałacu przez cały rok stoją otworem; w zimie zawieszone ciężkiemi kotarami, w lecie zaś przezroczemi zasłonami, zrobionemi z cienkich bambusowych gałązek, przewiązanych barwnemi jedwabnemi nićmi. W tronowej sali wznosi się wysoki tron, powleczony czarną jedwabną tkaniną, na której są wyszyte smoki. William przekonał się, że współczesne mu obyczaje synów „niebieskiego państwa“ wielce się różnią od europejskich. To, co w Europie bywa uważane za rozsądne i słuszne, u Chińczyków nosi często miano niemądrego i godnego nagany. Ugrzeczniony Chińczyk wypytuje się zwykle Europejczyka o jego osobiste stosunki, coby się uważało w Europie za wielką niegrzeczność. Przeciwnie, Chińczyk bardzo się obraża, gdy go pytać o zdrowie rodziny. Gdyby potem żona lub dzieci zaniemogły, zabobonny Chińczyk czułby urazę do Europejczyka, że rzucił czary na jego rodzinę. Przy powitaniu Chińczyk nie podaje ręki, lecz zamiast tego objawu grzeczności, ściska swe własne dłonie. Gdy chce komu okazać przyjaźń lub szacunek, sadza go przy sobie z lewej strony; chcąc zaś pochlubić się pracowitością dzieci, pokazuje gościowi kilka desek, które dzieci wyheblowały na jego trumnę. Chińczycy, zarówno mężczyźni jak kobiety, ubierają się jednakowo, noszą parasole i wachlarze. Oznaką rozmaitych godności mandarynów są barwne guzy na kapeluszu i wyszyte złote ptaki na przodach i tyłach kaftanów. Chińskie książki pisane są zupełnie naopak: kończą się tam, gdzie się u nas zaczynają; są pisane prostopadle, bardzo gęsto; tytuł książki nie znajduje się na pierwszej stronie, ani na grzbiecie, lecz na jej brzegach. Dlatego też Chińczycy nie stawiają książek rzędami, lecz kładą jedną na drugiej. Chińczyk tytułuje się najpierw imieniem rodziny, potem swojem własnem i przy wymienieniu nazwiska dodaje wszystkie tytuły, jakie posiada. Jeździec siada na konia z prawej strony; w szkole nauczyciel siedzi w kącie klasy, uczeń odpowiadający staje do nauczyciela tyłem; za przesyłkę listu płaci ten, kto list otrzymuje. Gdy kto z rodziny umrze, powiada się o nim, że jego imię połączyło się z duchami, że „stał się drogim przodkiem“, że „wrócił do krainy cieniów“, że „jest sługą bogów“ lub „że wyruszył w daleką drogę“. Chiński pogrzeb jest daleko weselszy i huczniejszy od naszego wesela. Na pogrzeb otrzymują zaproszenia wszyscy krewni i znajomi nieboszczyka wraz ze swemi rodzinami. Często cały dom nie może pomieścić gości pogrzebowych; wówczas sąsiedzi zapraszają uczestników „zabawy“ do swych mieszkań. Stoły uginają się pod obfitością pokarmów i napojów; przy uczcie panuje niezwykła wesołość, przed domem palą się wtedy ognie bengalskie. Chińczycy wierzą, że złe duchy nieustannie czyhają na ludzkie dusze, a zwłaszcza na dusze zmarłych, że usiłują przedostać się do wnętrza domu i do trumny nieboszczyka. Żeby ich odstraszyć, palą ognie bengalskie, grób zaś okładają rakietami. Częstokroć, żeby uratować duszę zmarłego od napaści złych duchów, używają następującego bardzo śmiesznego sposobu: wedle podań, złe duchy lecą zawsze przed trumną, żeby uprzedzić orszak pogrzebowy i osiedlić się zawczasu w przygotowanym grobie. Z tej przyczyny, ludzie, niosący nieboszczyka, bardzo śpiesznie podążają na cmentarz. Po drodze, chcąc zwieść złe duchy, skręcają w pierwszą boczną ulicę i odstraszają je zapalonemi rakietami. Przerażone strzałami biedne złe duchy zostawiają duszę zmarłego w spokoju i uciekają tam, gdzie pieprz rośnie. Podczas swego pobytu w Pekinie, William był świadkiem bardzo wielu pogrzebów, z których najpokaźniejszym był pogrzeb jakiegoś wielce poważanego mandaryna. Orszak pogrzebowy składał się co najmniej z 5000 osób. Na przodzie kroczył szereg znacznych urzędników we wspaniałych szatach. Nieśli oni setki jedwabnych i aksamitnych wstęg, opatrzonych napisami, wychwalającemi cnoty i zasługi zmarłego. Za nimi postępowało tysiąc żołnierzy w niebieskich, zielonych, czerwonych i fioletowych strojach. Podczas pogrzebu padał duży deszcz, więc dzielni wojacy nieśli nad sobą parasole. Żałobny wóz miał kształt smoka, który rozwarł szeroko paszczę; poprzedzało go ze stu trębaczy, odzianych w barwne stroje. Niektórzy Chińczycy, trzymając się ściśle religijnych przepisów, przez bardzo długi czas opłakują swych zmarłych i częstokroć czynią śluby, zagrażające ich zdrowiu, a nawet życiu. W ostatnich dniach pobytu Williama w Chinach umarła w Kin-Kiangu jakaś staruszka; ciało jej złożono na cmentarzu, znajdującym się na wzgórzu, w pobliżu miasta. Syn jej oświadczył, że przez trzy lata zachowa smutek po matce i przez cały ten przeciąg czasu ani na chwilę nie opuści jej grobu. Krewni i znajomi za wspólną zgodą postanowili starać się o utrzymanie go przy życiu. Przynosili mu więc codzień trochę jadła i napojów. Ażeby go ochronić przed wiatrem i deszczem, wystawiono nad nim szałas, pokryty słomianym daszkiem. Ofiara przesądu przez trzy lata wcale się nie myje, nie zmienia bielizny i odzieży, śpi na tej samej słomie, służącej za posłanie, i nie opuszcza szałasu. Co dziwniejsza, chłopiec ten postanowił milczeć przez trzy lata. Codziennie też palił wonne zioła na ofiarę duchowi światła. Jeśli zdoła przeżyć w ten sposób trzy lata, mieszkańcy miasta urządzą na jego cześć wielką uroczystość. W otoczeniu wysokich urzędników „bohater“ będzie wprowadzony do miasta, gdzie cesarz odznaczy go gwiazdą i obdarzy znacznym urzędem. Chińczycy bardzo czczą swych bogów i nigdy o nich nie zapominają. Podczas rodzinnych świąt każdy dom jest ozdobiony mnóstwem różnobarwnych lampjonów, które płoną przez całą noc. Przed domem stoi wielki stół, na nim rozstawione misy z rozmaitemi potrawami. Przy nich leżą małe widełki, przeznaczone dla bogów do kosztowania potraw. Goście, obstąpiwszy stół dookoła, w poważnem milczeniu przysłuchują się dźwiękom muzyki, która ma bogom uprzyjemniać wieczerzę. Chociaż potraw wcale nie ubywa, Chińczycy wierzą, że bogowie są obecni i posilają się przygotowanem jadłem. Po pewnej chwili najstarszy członek rodziny oświadcza obecnym, że bogowie już zaspokoili głód i resztę pokarmów przeznaczają dla gości. Synowie „niebieskiego państwa“, nie dając sobie tego dwa razy powtórzyć, tak ochoczo zabierają się do jedzenia, że po kilku chwilach miski są już zupełnie opróżnione. Gdy Chińczycy proszą o co swego bożka, a prośba ich się nie spełnia, wówczas zdejmują go z ołtarzyka, biją i kopią nogami, krzycząc: — Toś ty taki! Ja cię kazałem pozłocić, daję ci przytułek w swym domu, stawiam w drogim ołtarzyku, codzień cię karmię i znoszę ci z miasta różne łakocie, okadzam cię kadzidłem, a ty, niewdzięczniku, nie chcesz wysłuchać mojej prośby? I, chwyciwszy bożka za złoconą głowę, wynosi na ulicę i rzuca w błoto. Jeśli po pewnym czasie prośba się spełni, wówczas Chińczyk wyciąga bożka z błota, obmywa go, stawia zpowrotem w ołtarzyku i, upadłszy przed nim na kolana, woła: — Łaski, najdroższy bożku! Widzę, żem się niepotrzebnie pokwapił z wyrządzeniem ci niesłusznej krzywdy. Lecz przyznaj, żeś sam zawinił, kazawszy tak długo czekać na spełnienie mej prośby. Bądź jednak lepszy ode mnie i zapomnij o tem, co się stało, ja zaś postaram się przebłagać cię gorącemi modłami i smacznemi łakociami. V. Pan Brown używał do posług młodego Chińczyka imieniem Hi-fung. Był to chłopiec bardzo cichy, porządny, pilny i ściśle wykonywający wszystkie zlecenia. Państwo Brown byli z niego bardzo zadowoleni, a William, polubiwszy Hi-funga, zaczął go uczyć czytać i pisać po angielsku. Pewnego razu wziął go z sobą na zwykłą przechadzkę po mieście. Skromny Hi-fung postępował ztyłu za Williamem, wreszcie na usilne nalegania swego pana zrównał się z nim i zaczął mu opowiadać wiele szczegółów z życia Chińczyków. Przechadzali się po mieście, wreszcie wyszli na brzeg rzeki. Hi-fung, chcąc się lepiej przypatrzeć tysiącom małych rybek, żerujących przy brzegach rzeki, stanął na stromym w tem miejscu brzegu. Wtem obsunęła mu się noga: krzyknął i zaczął się staczać do rzeki. Napróżno chwytał się wystających kamieni i korzeni nadbrzeżnych krzaków, które się łamały pod palcami jego dłoni. Jeszcze raz wydał rozpaczny krzyk i wpadł do wody. Fale się rozprysnęły i zawarły nad głową ofiary. William zdrętwiał z przerażenia, a przechodnie, świadkowie wypadku poszli dalej obojętni, nie myśląc wcale o ratowaniu biedaka. W zabobonności swej sądzą, że gdy człowiek tonie, jego zły duch unosi nad powierzchnią wody i czyha na tych, co ratują tonącego, chwyta ich za włosy i wciąga w głębiny rzeki. Nieszczęśliwym trafem wpobliżu nie było żadnego czółna. Po chwili Hi-fung wynurzył się z głębin, wyciągnął ręce do góry i borykał się ze śmiercią. William, ochłonąwszy z przerażenia, postanowił ratować biednego Chińczyka. Szybko zdjął z siebie ubranie i buty i skoczył do wody. W tej samej chwili Hi-fung znów się ukazał na powierzchni rzeki. Dzielny William, dopłynąwszy do tonącego, schwycił go za warkocz i zaczął płynąć do brzegu. Ponieważ w tem miejscu brzeg był skalisty i stromy, William popłynął dalej i dostał się szczęśliwie na ląd, wlokąc za sobą nieprzytomnego Hi-funga. Otoczyła ich ciekawa gawiedź i głośno wychwalała śmiały czyn dzielnego cudzoziemca. Lecz William, nie zwracając na nich żadnej uwagi, zajął się ratowaniem towarzysza. Położył go na brzegu, twarzą do ziemi, żeby ułatwić wycieknięcie wody z płuc; potem zaczął rozcierać jego ciało w celu przywrócenia prawidłowego krążenia krwi. Po kwadransie Hi-fung odzyskał przytomność, otworzył oczy i rzekł: — Gdzie jestem? Co się ze mną stało? — Wpadłeś do wody, — odparł William — leż spokojnie. — Kto mię wyratował? — zapytał Hi-fung. William nie odpowiedział. Lecz Hi-fung, ujrzawszy, że William jest rozebrany i bielizna jego ocieka wodą, zrozumiał wszystko. Uklęknąwszy przed swym wybawcą, ucałował jego ręce i rzekł: — Hi-fung dziękuje szlachetnemu panu za jego dobroć. Szlachetny pan z narażeniem życia uratował go od śmierci, Hi-fung będzie błagał bogów, żeby mu pozwolili dożyć tej chwili, w której spłaci dług wdzięczności. — Powstań, przyjacielu! — odparł William — i nie dziękuj mi za taką drobnostkę. Podźwignął z ziemi Hi-funga i, przekonawszy się, że młody Chińczyk może już iść o własnych siłach, ruszył do tego miejsca, gdzie zostawił swą odzież. Ubrawszy się, poszedł z Hi-fungiem do domu. Otoczeni tłumem ciekawych, doszli wreszcie do mieszkania pana Browna. — Co się wam przytrafiło? — zawołał zdziwiony Brown. — Na Boga! Jesteście zupełnie przemoczeni! — Hi-fung wpadł do rzeki! — odparł William. — A szlachetny pan uratował mię od śmierci — dodał Chińczyk, patrząc z wdzięcznością na Williama. — Udaj się do swej izby! — rzekł pan Brown. — Połóż się do łóżka i okryj się kołdrą. — Każę ci przysłać gorącej herbaty. Wam zaś — zwrócił się do Williama — radziłbym to samo uczynić. Lecz William nie chciał się zgodzić na propozycję przyjaciela. — Nic mi się nie stanie! — odparł wesoło. — Letnia kąpiel nie jest wcale szkodliwa. Zmienię bieliznę, włożę inny garnitur i skorzystam z grzeczności pani Brown, która mię poczęstuje filiżanką gorącej aromatycznej herbaty. — Pośpieszę ją o wszystkiem zawiadomić — rzekł pan Brown. — Czekamy więc na pana. Po półgodzinie William już siedział w jadalnym pokoju państwa Brown i ze smakiem popijał herbatę; Hi-fung zaś, rozgrzawszy się gorącym napojem, usnął twardo i wstał nazajutrz jak najzdrowszy. VI. W tydzień po wyżej opisanym wypadku, pan Brown i William siedzieli w kancelarji, zajęci pracą. Brown odczytywał otrzymane listy z prowincji. Nagle zerwał się z krzesła i krzyknął. — Co się stało? — spytał zdumiony William. — Czytajcie! — odparł zmienionym głosem pan Brown i podał mu list. William przebiegł oczyma treść pisma. Anglik, mieszkający w jednem z mniejszych miast chińskich, oznajmiał konsulowi, że w okolicach miasta wybuchły groźne rozruchy. Podburzony przez kapłanów i mandarynów lud powstał przeciw chrześcijanom, napadł na ich domy i uśmiercił kilka tysięcy kolonistów angielskich. Autor listu błagał konsula o najrychlejszą pomoc. — Srogo ukarzę tych zbrodniarzy! — zawołał pan Brown, drżąc z oburzenia. — Zaraz wyślę do Londynu depeszę i zażądam, żeby wysłano na wody chińskie kilka wojennych okrętów, które potrafią ukrócić cugle tym dzikim rozbójnikom. To rzekłszy, siadł przy biurku i napisał depeszę, którą William kazał odnieść do biura telegraficznego. Tego wieczora w domu państwa Brown nie mówiło się o niczem innem, tylko o wzburzeniu Chińczyków. Konsul twierdził, że z chwilą, kiedy angielskie okręty ukażą się na wodach chińskich, Chińczycy, drżąc przed potęgą Anglji, wnet się ukorzą i zaprzestaną rozbojów. — Angielska marynarka jest bardzo silna, — odezwała się pani Brown — lecz, niestety, znajduje się daleko. Zanim dopłynie do Chin, rozszalały lud wytnie wszystkich Anglików. — Jeśli powstanie wybuchnie w Pekinie, czy zdołamy się obronić? — spytał William. Pan Brown zacisnął pięści. — Cóż to za nieszczęście, — zawołał — że prócz kilku oddziałów artylerji, nie mamy tu więcej wojska! Pokazalibyśmy tym nędznikom, co może zbrojna potęga Wielkiej Brytanji. W każdym razie nie przypuszczam, żeby powstanie mogło wybuchnąć w stolicy chińskiego państwa. Władze chińskie wiedzą o tem, że w razie wzburzenia czeka ich wielka odpowiedzialność przed rządem angielskim. Nie zwłócząc, udam się nazajutrz do gubernatora Pekinu i zażądam, żeby rozkazał wojsku otoczyć domy Anglików i strzec ich przed napaścią dzikiej tłuszczy. Dodam przytem, że jeśli nie spełni ściśle mego żądania, srogo odpowie za to przed Anglją. Nazajutrz pan Brown udał się do gubernatora i prosił go o wydanie rozkazów otoczenia chrześcijańskich domów wojskiem i natychmiastowego karania śmiałków, którzyby się odważyli z bronią w rękach napaść na Europejczyków. Gubernator odparł, że wyda odpowiednie rozkazy i oświadczył, że, będąc przyjacielem Europejczyków, nie pozwoli im uczynić najmniejszej krzywdy. Znacznie uspokojony powrócił pan Brown do domu i powtórzył żonie i Williamowi odpowiedź gubernatora. Tegoż dnia otrzymał z Londynu depeszę, głoszącą, że kilka pancerników, czyli dużych okrętów wojennych, wraz z wielką liczbą wojska wyjeżdża do Chin. Od owego dnia upłynęło dwa tygodnie. Przez ten czas pan Brown nie otrzymał od swych pomocników żadnej niepokojącej wiadomości. Przypuszczano, że chińskie wojsko, wysłane do wzburzonych prowincyj, zażegnało powstanie. Państwo Brown i William cieszyli się z tego wielce. — Groziło nam wielkie niebezpieczeństwo, — mówił Brown — ale, na szczęście, już minęło. Sądzę, że wysłane na pomoc okręty wrócą z drogi do Anglji. Droga morzem z Londynu do Chin trwa przy sprzyjających okolicznościach dłużej, niż miesiąc, zanim nasze okręty przybędą, Chińczycy już się uspokoją. VII. Rok się zbliżał ku końcowi. W „niebieskiem państwie“ panował zupełny spokój. Zdawało się, że Chińczycy zupełnie zapomnieli o swych burzycielskich zamiarach. W grudniu cesarz chiński wyruszył w podróż. Otoczony olbrzymią świtą, do której należał także gubernator Pekinu, opuścił stolicę. Zarząd miastem został powierzony mandarynowi Czi-wung. Pan Brown był nierad z wyjazdu cesarza, obawiał się bowiem, że w razie wzburzenia Chińczyków, Czi-wung nawet przy pomocy wojska, nie zdoła obronić Europejczyków od napaści ludu. William był tego samego zdania. Wyczekując przybycia angielskiej floty, niepokoił się coraz bardziej i wyrzucał sobie, że tak lekkomyślnie opuścił ojczyznę, gdzie rodzice tak się troszczą o jego życie. Pewnego wieczora wyszedł na swą zwykłą przechadzkę. Przy wyjściu z domu spotkał się z Hi-fungiem, który szepnął, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. — Co mi powiesz? — spytał William. Lecz Hi-fung nie odpowiedział. Obejrzawszy się trwożliwie dookoła, położył palec na ustach i szepnął: — Panie, chodźcie ze mną do mieszkania. William, dziwiąc się tej tajemniczości Hi-funga, uczynił zadość jego prośbie. Gdy weszli do mieszkania, Hi-fung zamknął drzwi, zbliżył się do Williama i wyszeptał: — Panie, chrześcijanom w Pekinie grozi wielkie niebezpieczeństwo! — Jakie niebezpieczeństwo? — spytał strwożony William. — Czy nie nowe powstanie? — Tak jest — potwierdził sługa. — Czyż to prawda? — spytał William, patrząc badawczo na Hi-funga. Hi-fung rozejrzał się po pokoju. Naraz chwycił porcelanową wazę, stojącą na kominku i zawołał: — Jeślim skłamał, niech pęknie moje serce na drobne kawałki jak ta misa. I rzucił wazę na ziemię. William już nie wątpił o prawdziwości słów Hi-funga. — W jaki sposób dowiedziałeś się o tem wszystkiem. — Przechodząc koło pobliskiego sklepu, podsłuchałem rozmowę dwóch rodaków, którzy mówili, że dziś wieczorem będzie urządzony napad na mieszkania Europejczyków. Wojsko przyłączyło się do powstańców i nie będzie wcale broniło chrześcijan. — Dziękuję ci za tę wiadomość — rzekł William i pośpieszył do mieszkania konsula. Państwo Brown, dowiedziawszy się, co ich czeka, niezmiernie się przelękli. — Idę do mandaryna Czi-wunga i zażądam, żeby otoczył wojskiem wszystkie domy chrześcijan! — rzekł pan Brown. — Nie wiem, czy to się na co przyda! — zauważył William. — Gdy wojsko trzyma stronę powstańców, rozkazu mandaryna nikt nie usłucha. — Ach Boże, co się z nami stanie! — jęknęła zrozpaczona pani Brown. — Sądzę, że będzie najlepiej, gdy się ukryjemy w jakiem bezpiecznem miejscu — radził William. Państwo Brown zgodzili się na tę radę. Zebrali naprędce kosztowności, pieniądze i, uzbrojeni w rewolwery, wyszli na miasto. — Idźmy wolno! — radził William — i nie okazujmy zbytniego przestrachu. Wydostawszy się z miasta, znajdziemy może jaką bezpieczną kryjówkę, tam przeczekamy najgroźniejszą chwilę. Poprzedzani przez Hi-funga, Anglicy zaczęli mijać ulicę za ulicą. William wstąpił po drodze do kilku Anglików i uprzedził ich o grożącem niebezpieczeństwie. Nareszcie doszli do bramy miasta, lecz oblicza ich pobladły z trwogi: brama była zamknięta, straże nie wypuszczały nikogo. Hi-fung pobiegł do innych bram, lecz i tamte były szczelnie pozamykane. — Boże! Jesteśmy zgubieni! — zawołała drżącym głosem pani Brown. — Co czynić? Co czynić? — Wracajmy do domu — rzekł konsul. — Zatarasujemy drzwi i będziemy się bronili. William pośpieszył za nimi, lecz nie wrócił do domu: postanowił uprzedzić jeszcze kilku współziomków. Hi-fung chciał mu towarzyszyć, lecz William zmusił go, żeby szedł za państwem Brown i w razie potrzeby, bronił ich życia. — Bądźcie spokojni! — uspokajał przyjaciół. — Wrócę niebawem, a potem — zginę wraz z wami — dodał ciszej. Rzekłszy te słowa, zniknął za rogiem ulicy. Tymczasem słońce już zaszło. Mrok zalewał całe miasto. William, przebiegając szybko ulice, wstępował do mieszkań wielu Anglików, rozkazując im zamykać się i bronić przed napaścią wrogów. Wtem do jego uszu doleciały głośne krzyki. Obejrzawszy się, ujrzał liczny oddział chińskich żołnierzy, wymachujących nożami i bambusowemi tykami. — Źle ze mną! — szepnął wystraszony i zaczął uciekać do domu. Lecz już go spostrzeżono. Kilku żołnierzy z głośnym krzykiem popędziło za nim. Strach przed śmiercią dodawał nogom Williama siły i sprężystości: po pewnym czasie znacznie wyprzedził swych prześladowców. Nareszcie ujrzał dom konsula i po chwili już stanął przy drzwiach. — Otwórzcie! — krzyknął z całych sił. Hi-fung otworzył drzwi, a gdy William wśliznął się do wnętrza, zatarasował wejście. — Powstanie już wybuchło! — zawołał William, wbiegając do pokoju, gdzie stali państwo Brown przy stole, na którym leżały strzelby, rewolwery i naboje. Groźny krzyk Chińczyków, rozlegający się przed domem, potwierdził jego słowa. Konsul zbladł, pani Brownowa dygotała z przerażenia. — Jesteśmy zgubieni! — szeptała przez łzy. — Nie traćmy odwagi! — zawołał William. — Będziemy się bronili do ostatniej kropli krwi. — Panie Brown! — dodał. — Bierzcie za broń i stańcie obok mnie przy oknie. Baczność! Chińczycy śmiało dobijali się do wrót. Nagle huknęły dwa wystrzały: dwóch Chińczyków padło z jękiem na ziemię. Reszta, przerażona nieoczekiwaną salwą oblegających, cofnęła się o kilkadziesiąt kroków. Naraz w oddali rozległy się dźwięki trąb. Na rogu ulicy ukazały się setki Chińczyków, niosących na wysokich bambusowych drążkach różno-barwne lampjony. — Cesarz! cesarz! — poczęli wołać powstańcy i rozbiegli się w nieładzie na wszystkie strony. Ujrzawszy orszak cesarski, nasi znajomi odetchnęli. — To prawdziwa pomoc w sam czas! — zawołał pan Brown. — Obecnie już niema obawy. Cesarz nie pozwoli, żeby się nam stała krzywda. Noc upłynęła w zupełnym spokoju. Nazajutrz pan Brown otrzymał depeszę, że angielska flota zarzuciła kotwice w porcie Peczili. Na okrętach znajdowało się tysiąc żołnierzy i kilkanaście dział. Pan Brown udał się do gubernatora i oznajmił mu, że podczas jego nieobecności chrześcijanie byli narażeni na utratę życia. Ukazawszy mu depeszę, zażądał przykładnego ukarania samowolnych. Wystraszony mandaryn obiecał, że natychmiast uczyni zadość jego żądaniom. Tego jeszcze dnia pan Brown pojechał z Williamem do nadbrzeżnego miasta, tam wszedł na łódź admiralską i popłynął na okręt, gdzie był bardzo mile przyjęty. Gubernator chiński tak srogo ukarał powstańców, że ci raz na zawsze wyrzekli się dalszych napadów na chrześcijan. Państwo Brown jednak i William, zniechęciwszy się do życia w „niebieskiem państwie“, postanowili powrócić do Anglji. Władza przyjęła ich prośby przychylnie, pan Brown otrzymał w Londynie wysoki urząd. William został jego pomocnikiem. Bardzo się cieszył, ujrzawszy rodziców, którzy byli niezmiernie radzi, że się doczekali powrotu syna; zdziwili się bardzo, zobaczywszy wraz z nim młodego Chińczyka. Hi-fung bowiem nie chciał opuścić swego pana i przywędrował z nim do Europy. 1Z6e.
  • 3bqkdbha86.pages.dev/7
  • 3bqkdbha86.pages.dev/74
  • 3bqkdbha86.pages.dev/29
  • 3bqkdbha86.pages.dev/12
  • 3bqkdbha86.pages.dev/22
  • 3bqkdbha86.pages.dev/96
  • 3bqkdbha86.pages.dev/5
  • 3bqkdbha86.pages.dev/90
  • było sobie trzech chińczyków